Francja 2002

galeria

Z Francją łączą nas nie tylko wspomnienia z długiego, bo ponad siedmioletniego, pobytu w tym kraju... Po prawie 10 latach nieobecności postanowiliśmy, tzn. tata, mama i córka, powrócić tu na kilka tygodni i to do miejsc, których nie dano było nam zwiedzić, gdy mieszkaliśmy we Francji na dobre. W uproszczenu nasz plan był następujący: spędzimy dwa plażowe tygodnie na południu Francji, w okolicach Perpignon, blisko granicy hiszpańskiej, tam gdzie Pireneje schodzą do Morza Śródziemnego. Po drodze zwiedzimy największe perły turystyczne francuskiego południa: Avinion, Narbonne, Carcasonne i wiele innych. Nie rezerwujemy żadnych noclegów, wiemy, że Francja dysponuje rozległą siecią wygodnych i niezbyt drogich campingów.

Przedstawione w galerii zdjęcia są - przykro to samemu stwierdzić - po prostu kiepskie. Robione były lustrzanką analogową i skanowane z negatywów do postaci cyfrowej. O ile nie mam żadnych zastrzeżeń do procesu skanowania (firma studio QbA w Krakowie), o tyle mam ich bardzo wiele do autora zdjęć, czyli mnie samego, za brak ochoty do ich robienia. Fascynacja fotografowaniem, a konkretnie aparatem cyfrowym, miała pojawić się dopiero prawie rok później. :)

Podróż

Pod koniec lipca, wyposażeni w niezbędny sprzęt biwakowy, mapy, przewodniki, ruszamy w drogę ciężko wyładowanym samochodem. Przez całe Niemcy towarzyszy nam solidny deszcz, niekiedy przechodzący w prawdziwą ulewę. Pierwszy nocleg we Francji przypada w Alzacji, w niedrogim, ale i mało luksusowym hotelu Formuły I. Wybieramy tzw. drogi narodowe, niezłej klasy drogi biegnące równolegle do autostrad. Od tych ostatnich są one dużo wolniejsze, gdyż przecinają wiele miejscowości, ale nie ma tu żadnych opłat, a widoki są o wiele ciekawsze. Po jeszcze jednym noclegu docieramy na południe Francji. Pierwsze zwiedzanie - miasto Orange z monumentalnym, dobrze zachowanym amfiteatrem rzymskim. Patrzac na ogrom konstrukcji, świetnie zachowany posąg Apollina, z niewielką pomocą wyobraźni, nietrudno odnaleźć się... 2000 lat temu. Następne zwiedzanie - Avinion, z ogromnym Pałacem Papieskim z XIII wieku i niedokończonym mostem, tym samym, na którym Ewa Demarczyk wiele lat temu odtańczyła swój taniec. Zatrzymujemy się na małym parkingu wsród sosen prowansalskich, gdzie cykawy, których tu tysięce, dają niezwykły koncert - cykają tak głośno, że nie da się spokojnie rozmawiać.

Nad morzem

Wreszcie docieramy nad morze do miejscowości Banyuls, z której następnego dnia uciekamy do innej, najdalej wysuniętej przed garnicą hiszpańską, o wiele mówiącej nazwie Cerbere (przyp. w mitologii greckiej Cerber to pies chroniący wstępu do piekła - Hadesu). Jesteśmy na samym krańcu Langwedocji - krainy wina i gór. Przez kilka dni korzystamy z pięknie położonego na zboczu góry campingu, prowadzonego przez potomka arystokratów rosyjskich. Wieczorem podziwiamy światła Cerbere, wysłuchujemy dyskotekowe dźwięki bawiących się wczasowiczów.  Natura tworzy tu niezwykłe miejsca - dzikie i piękne: góry schodzące wprost do morza, wycinają skaliste, poszarpane, wijące się licznymi zakolami i zatoczkami, wybrzeże. Drogi nadmorskie, chcąc nie chcąc, odtwarzają tę dziwną szarpaninę natury, niemiłosiernie wijąc się i klucząc wsród skał i kamieni.Widoki zapierają dech, a zaufanie do solidności samochodu, zwłaszcza jego hamulców musi być doprawdy nieograniczone. Szkoda, że nieliczne tu plaże, wąskie i kamieniste nie sprzyjają kąpieli.

Po kilku dniach przenosimy się, a raczej cofamy kilkadziesiąt kilometrów, do spokojniejszej, piaszczystej części wybrzeża, popularnej Argeles sur Mere. Jakże tu inaczej, spokojniej - piękna, szeroka, płaska plaża - tylko widok nieodległych Pirenejów przypomina nam niedawno przeżyte doznania. Wszystkie campingi w okolicy są zajęte, ale już dziesięć kilometrów wgłąb lądu możemy dowolnie przebierać. Lądujemy na niewielkim, kameralnym campingu w małej, ślicznej wiosce u podnóża gór, Villelongue del Monts (mont franc. góra). Stąd, w zależności od pogody albo naszego widzimisię, jeździmy na plażę lub wybieramy się na prawie górskie wycieczki (najwyższa góra Pic Neulos ma tu całkiem imponującą wysokość 1256 m nad poziom pobliskiego morza!) albo zwiedzamy okoliczne atrakcje, np. miasteczko malarzy Collioure. Kilka razy zapuszczamy się też do pobliskiej Hiszpanii, gdzie zwiedzamy m.in.Figueres - miasto Salvatore Dali. Hiszpania widziana z perspektywy francuskiej jawi się biedniejsza, bardziej spalona słońcem, mniej zielona, jednym słowem - brzydsza. W przygranicznym le Perthus tłumy Francuzów wykupuję całe skrzynki tańszego tu alkoholu, a zwłaszcza popularnego anyżku.

Powrót

Pora wracać do kraju. Wybieramy bardzo atrakcyjną trasę biegnącą wzdłuż najbardziej odludnej Francji. Wszędzie pełno winnic, lasów i pagórów. Przejeżdżamy przez krainę Katarów - średniowiecznych idealistów religijnych, krwawo wytępionych w XIII wieku. Zwiedzamy Narbonne z potężną, niedokończoną katedrą i niezwykłe Carcassonne - największe w Europie miasteczko średniowieczne, z okazałymi murami obronnymi, wąskimi uliczkami i gwarnym tłumem turystów. Staramy się nie pamiętać, że wszystkie te cuda, prócz turystów rzecz jasna :), tak naprawdę zrekonstruowano, a raczej zbudowano w XIX według średniowiecznych... wyobrażeń dziewiętnastowiecznych budowniczych. Piękne, choc trochę kiczowate. Malowniczymi serpentynami docieramy do campingu w małej, ładnie położonej wsród niewielkich gór miejscowości Belmont sur Rance. Zaskakuje nas swoim ogromem, nieproporcjonalnym do wielkości miasteczka, dumnie wznosząca się katedra. Czyżby pozostałość po krzyżowcach? Obiekt, równie okazały jak np. Kościół Mariacki, nie posiada nawet poważniejszej tabliczki objaśniającej albo wzmianki w przewodniku. Stanowczo, w kraju tak nasyconym zabytkami najwyższej wagi jak Francja, niezwykła katedra w Belmont nie zasługuje na jakieś specjalne wyróżnienie :)

Następnego dnia wjeżdżamy w Gorges du Tarn, czyli wąwóz, a raczej kanion rzeki Tarn. Niesamowite wrażenia, trudne do odtworzenia na fotografii. Wąska droga, często wyrąbana w skale, na której z dużą trudnością wymijają się samochody, prowadzi wzdłuż krętej rzeki. Widać na niej spływających kajakarzy. Strome, wysokie zbocza, z naturalnymi "pomnikami" skalnymi, wydają się być bardziej dziełem kapryśnych bogów, niż natury.

W Niemczech znów dopada nas wzmagający się deszcz - jeszcze nie wiemy, że to zapowiedź nieodległej powodzi, która tak boleśnie uderzy tego lata Drezno i Pragę.

Komentarze

Kilka komentarzy na koniec. Pisanie o pięknie Francji, bogactwie jej przyrody, cudach budownictwa, tego starożytnego czy współczesnego, wydaje się być zajęciem banalnym. Podkreślę więc tylko to, co mnie najbardziej w podróżowaniu po południowej części Francji uderzyło i co wydaje mi  się mało tuzinkowe. Cały przemierzany region Langwedocji nosi w sobie bardzo silne piętno rzymskie. Na każdym kroku, w każdej najmniejszej mieścinie i wioseczce, nie wspominając o wielkich pozostałościach budowniczych, jak amfiteatr w Oranges, widać przemożny wpływ Starożytnych. Wszędzie pełno rzymskich zabytków, ale nawet styl wspólczesnego budownictwa, tak dobrze wpasowany w tamten pejzaż, czy zachowanie "tubylców" przypomina historię z przed dwóch tysięcy lat.

Drugie, równie silne wrażenie, niewątpliwie mocno powiązane z pierwszym, dotyczy napoju bogów - wina. Langwedocja nie słynie z tzw. wielkich win, choć niektóre gatunki osiągnęły wysoką renomę, ale przede wszystkim z ogromnej masowości produkcji wina i jego wielkiego znaczenia wsród mieszkańców. Wszystko tu obraca się wokół niego, pejzaż przesycony jest winnicami, w wielu miejscowościach otwierane są miejsca, gdzie można zwiedzić lokalną winnicę, zobaczyc jak produkuje się wino, podegustować i oczywiście kupić, bardziej lub mniej okazyjnie, kilka butelek. Nawet w naszej maleńkiej Villelongue, po niedzielnej mszy większość wiernych udawała się do pobliskiej piwniczki, w której oferowano wina regionu. A ileż przy tej okazji rozmawia się, dyskutuje, ocenia. Jakże to różne niestety od naszych polskich upodobań i zwyczajów alkoholowych.