Kim jest twój Bóg?, w: Tygodnik Powszechny nr 8, 25. 02. 1996, s. 11.
Zrozumieć siebie, w: Tygodnik Powszechny nr 9, 3. 03. 1996, s. 11.
Zrozumieć bliźnich, w: Tygodnik Powszechny nr 10, 10. 03. 1996, s. 11.
Wyznać swój grzech, w: Tygodnik Powszechny nr 11, 17. 03. 1996, s. 11.
Odnowić więzi, w: Tygodnik Powszechny nr 12, 24. 03. 1996, s. 11.
Bóg Jezusa, w: Tygodnik Powszechny nr 13, 31. 03. 1996, s. 11.
 
 

KIM JEST TWÓJ BÓG?




Do dwóch świąt w cišgu roku liturgicznego Kościół przygotowuje się przez stosunkowo długi okres: do Bożego Narodzenia przez Adwent i do Wielkanocy przez Wielki Post. Podstawowe znaczenie dla życia Kościoła ma Wielkanoc, bo niezwykłym bogactwem tego święta jest uobecnienie tego, co stanowi samo sedno Dobrej Nowiny i przez to sedno życia i przepowiadania Kościoła. Wielotygodniowe przygotowanie ma swoje crescendo w Wielkim Tygodniu i swoje wyciszenie w oktawie wielkanocnej. Przesłanie tego święta jest tak wielkie, że człowiek tak naprawdę nie jest w stanie przeżyć go bez poważnego przygotowania pomagającego odejść od uproszczeń powszedniego myślenia o sobie, świecie i przede wszystkim o Bogu. Przesłanie wielkanocne idzie bowiem bardzo przeciw naszym nawykom myślowym, również przeciw nawykom religijnym. Nie chodzi o to, że słowa i formuły, jakimi posługuje się żywa Tradycja dla wyrażenia jego treści, np. w wyznaniu wiary, są jakoś szczególnie odległe od codzienności. Wręcz przeciwnie, same formuły wyrażające treść wielkanocnego orędzia - skądinąd słuszne i święte - są tak osłuchane, że mogą stać na przeszkodzie przyjęcia rzeczywistości, jaką nas obdarza to święto. Tą rzeczywistością nie są słowa o Bogu, lecz sam Bóg, którego nie da się zamknąć w formuły przyswajalne myśleniu. Bóg bowiem objawia siebie nie jako słowo do zapisania, do podania dalej, lecz jako Słowo Wcielone dające siebie za nas. Bóg chrześcijański nie dyktuje słów księgi, lecz daje siebie w taki sposób, że odtąd ludzkie słowo może być nośnikiem niewysłowionej tajemnicy.

Spróbujmy zastanowić się nad tym, dlaczego ten Jego sposób objawiania się przez danie siebie za nas z taką trudnością do nas dociera i tak mało nas zmienia. Może zatrzymujemy się na jakiejś powierzchownej warstwie słów nie docierając do tajemnicy i nie pozwalając tajemnicy dotrzeć do nas? Co nam przeszkadza wyjść poza słowa, by przyjąć i zaufać Słowu Wcielonemu dającemu siebie za nas? Dlaczego jesteśmy tak odporni mimo, że słowa, którymi przepowiadamy i wyznajemy wiarę ze swej natury nie mają zatrzymywać na sobie, lecz mają prowadzić ku tajemnicy, którą oznaczają, tak aby zawierzenie Bogu dajšcemu siebie za nas stało się fundamentem naszego życia i działania? Powyższe pytania odsłaniają nie tylko wymiar indywidualny nieskuteczności ewangelizacji, lecz także historyczną skalę ograniczonego wpływu chrześcijaństwa na dobry kształt tego świata, który dla ogromnej ilości ludzi wyraźnie nie wydaje się być światem zbawionym, lecz co najwyżej światem po omacku szukającym ratunku.

Czy na przeszkodzie zaufaniu nie stoją nawyki w myśleniu o Bogu ukształtowane głównie w oparciu o doświadczenie zła i zagrożenia złem? Chodzi o te nawyki, które sprawiają, że Bóg jest mierzony miarą naszych lęków, naszych zranień, naszych interesów i naszej małoduszności. Jest to Bóg naszych wojen i ojczyźnianego patosu, Bóg osobistych czy społecznych porachunków. Taki Bóg na nasz użytek i podobieństwo nie zmienia nas, nie wyzwala. On raczej nas potwierdza w naszym niedowartościowaniu, w lęku o siebie, w uprzedzeniach, w egoizmie indywidualnym i zbiorowym. Obraz siebie, wizja relacji z innymi ludźmi, wizja życia społecznego zależą od tego, jaki jest nasz Bóg, od tego, w jakiego Boga wierzymy i jakiemu Bogu ufamy. Można bez żadnej przesady powiedzieć: powiedz mi, jaki jest twój Bóg, a powiem ci, co myślisz o sobie, jak odnosisz się do bliźnich, jak wyobrażasz sobie społeczeństwo. Jeśli np. wierzę w Boga mściciela zła i (cudzych) grzechów, to będę mu pomagał je tropić, osądzać, będę ponaglał Boga do sądzenia a nawet przyspieszał sąd, utożsamiając sprawiedliwość boską z ludzką. Jeśli wierzę w Boga gwaranta mojego powodzenia indywidualnego czy narodowego, to będę zazdrosny o dobro bliźnich albo w ich niepowodzeniu czy nieszczęściu będę widział zapowiedź bądź spełnienie mojego błogosławieństwa. Jeśli wierzę w Boga stróża porządku moralnego, to będę traktował Jego święte prawo jak narzędzie przymusu. Oczywiście taki obraz Boga jest często zakamuflowany. Niełatwo go odkryć i trudno oczyścić.

Historię Bożego objawiania się człowiekowi, jakiej świadectwo znajdujemy w Biblii, warto spróbować odczytać - pośród wielu głębokich znaczeń - jako swoistą walkę Boga o Jego prawdziwy obraz w sercach ludzi. Wcielenie i Jezusowe przepowiadanie, Jego śmierć i zmartwychwstanie odczytane w tej perspektywie jawią się jak ostateczny argument Boga. Danie siebie za nas i dla nas jest ostatecznym argumentem Boga, że jest Bogiem miłości, do którego nie przystaje żadna miara skrojona według ziemskich doświadczeń a nawet oczekiwań. Boski argument jest tak zaskakujący, że niemożliwe jest dostrzec w Bogu dającym siebie za nas i dla nas projekcję istot szukających pociechy pośród codziennego doświadczenia niespełnień i braków.

Dlatego tak ważne jest przyjęcie Boga takim, jakim się objawia, dając siebie za nas. To, co chrześcijanie mogą - i powinni - wnosić w społeczeństwo to nie jest jakaś specyficzna kompetencja nt. urządzania spraw ziemskich, bo tę posiadamy albo i nie na tych samych zasadach zdobywania kompetencji, co i inni ludzie. To, co my możemy i powinniśmy wnosić, to ewangeliczny obraz Boga. Jeśli bowiem wierzę w Boga, który zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych (Mt 5, 45) i który kocha bezwarunkową, niepojętą miłością, to mój sąsiad, mój konkurent, oponent polityczny będzie mi bliźnim a nie wrogiem i zagrożeniem. Jeśli bowiem wierzę w Boga, który utożsamił się z najsłabszymi, to jako pracodawca nie będę wyzyskiwał sytuacji bezrobotnych. Gdybyśmy ten ewangeliczny obraz Boga nosili w sercu, to inaczej wyglądałyby np. kampanie wyborcze i nadzieje z nimi związane. Wiedzielibyśmy bowiem, że Królestwo Niebieskie nie jest wizją polityczną, lecz darem zaskakującym i przemieniającym wszystko w okazję do jeszcze większego dobra i do jeszcze większej miłości.

Rozważmy! Bóg nie obdarza nas darami, rzeczami, przedmiotami. On obdarza nas sobą. Obdarza nas w taki sposób, że zaczyna nam się odsłaniać prawda, kim my jesteśmy, kim są bliźni - kim ja jestem dla Boga i kim jest dla Niego mój bliźni, że Syna swego Jednorodzonego dał (J 3, 16)! Nie jest to rzeczywistość, którą można przeżyć w pośpiechu. Nie przyniesie ona bowiem wówczas oczekiwanego owocu przemiany życia indywidualnego i społecznego. Jak przyjąć tę prawdę, by opuściły nas nasze lęki, byśmy się stali ludźmi nadziei, dla których również rozczarowania indywidualne i społeczne nie są powodem małoduszności, lecz okazją do większego dobra?

Bóg dający siebie za nas nie zmieni naszego życia, jeśli nie będzie w nas jakiejś gotowości do uznania, że nic większego nie może się nam przytrafić od tego, że ktoś podzieli nasze życie we wszystkim, że da je za nas. Naprawdę nic większego od tego nie może się człowiekowi przytrafić, bo nie ma większej miłości... (J 15, 13) Przecież w gruncie rzeczy na niczym innym tak nam nie zależy, jak na tym, by została przełamana nasza samotność przez bezinteresowną miłość. Co nam odbiera tę gotowość? Co ją paraliżuje? Czyżbyśmy tak mało się cenili, by taką możliwość wykluczać? A może tak bardzo się przeceniamy, że aż hodujemy w sobie poczucie samowystarczalności? Wydaje się, że oscylujemy między tymi dwoma skrajnościami: między poczuciem braku własnej wartości i przeciwnym mu poczuciem samowystarczalnej potęgi i mocy. Co więcej jesteśmy chyba uwikłani w obie te sprzeczne tendencje równocześnie. W jedną stronę pchają nas zranienia brakiem miłości właśnie i destrukcyjna reakcja na niepowodzenia również w pracy nad sobą; w drugą pcha nas otaczająca kultura malująca przed naszymi oczami sen o potędze.

Aby pokonać w sobie tę sprzeczność tak, abyśmy mogli przyjąć Boga dającego siebie za nas i przynieść owoce przemiany życia na miarę godności objawionej we Wcieleniu trzeba, byśmy wraz z Maryją przechowywali w sercu tę tajemnicę Boga z nami, rozważali ją i żyli nią. Nie trzeba być członkiem jakiegoś zakonu kontemplacyjnego, by przechowywać i rozważać tajemnicę Boga dającego siebie za nas. Spróbujmy uczynić to już teraz rozważając jeden z tych momentów, który Opatrzność wybrała na objawienie sposobu bycia Boga z człowiekiem.

Jest to moment, gdy Jezus jest wmieszany w tłum grzeszników. Jan Chrzciciel czuje niestosowność tego Jezusowego bycia uznanym za jednego z grzeszników. Jezus zaś przezwycięża trudność Jana: Godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe (Mt 3, 15). On, który jest samą sprawiedliwością i świętością, nazywa sprawiedliwym owo bycie uznanym za jednego z grzeszników. Nie ma w tym cienia fałszywej pokory. Według naszej logiki inaczej powinna wyglądać sprawiedliwość Boża zstępująca do grzeszników. Sprawiedliwość kojarzy nam się m. in. z karą, albo przynajmniej z egzekwowaniem prawa. Tymczasem to, co czyni Jezus rozsadza te wyobrażenia. Ludzie mogą sobie pomyśleć, że takie zachowanie Jezusa jest dwuznaczne, jakby pochwalające grzeszników, jakby minimalizujące grzech. Zamiast wziąć przykład z Jana i dołożyć temu plemieniu żmijowemu, zagrozić owym wiejadłem, które potrafi oddzielić ziarno od plew, Jezus ryzykuje dwuznaczność (kiedy indziej też: jada z grzesznikami i celnikami!), bo Jego sprawiedliwość polega na tym, by dać grzesznikom nadzieję. Nadzieja ta nie polega na tym, że grzesznicy znaleźli w Jezusie towarzysza w grzechu, lecz że zyskali w Nim perspektywę nieba. Oto otwierają się niebiosa zamknięte przez grzech. Gołębica, podobnie jak niegdyś Noemu koniec potopu, tak teraz oznajmia koniec ery kary a początek ery przebaczenia. Sprawiedliwość, jaką ustanawia Jezus, to objawienie miłości Ojca niebieskiego. Oto jak Bóg przychodzi do nas!

I teraz w tym świetle lepiej rozumiemy, gdy prorok Izajasz mówi o Mesjaszu: On niezachwianie przyniesie Prawo. On z mocą ogłosi prawo, nie zniechęci się ani nie załamie, aż utrwali prawo na ziemi (Iz 42, 3b-4), że nie będzie to prawo ziemskie, lecz prawo niebieskie: prawo miłości, przebaczenia, prawo nadziei, prawo, które skruszy serce grzesznika mocą, która nie łamie, która nie jest krzykliwa. I my jesteśmy pierwszymi, którzy z tego prawa miłości i przebaczenia korzystają. Winniśmy również stać się pierwszymi, którzy wg tego żyjš nie ze strachu, lecz z miłości.

Gdy przyjmujemy Boga obdarzającego nas sobą, to zmienia się nasze życie, to zmieniają się relacje społeczne, to zmienia się wszystko.

ROZUMIEĆ SIEBIE




W języku religijnym pojawia się często symbol światła jaśniającego w ciemności. Wystarczy przypomnieć sobie teksty zarówno Starego jak i Nowego Testamentu, wykorzystywane w głównych momentach roku liturgicznego, gdzie np. Narodzenie Pańskie komentowane jest słowami proroka Izajasza: Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką (Iz 9, 1). O pasterzach betlejemskich Ewangelia mówi, że chwała Pańska zewsząd ich oświeciła (Łk 2, 9). Starzec Symeon, wskazując na Jezusa przyniesionego do świątyni nazywa Go światłem na oświecenie pogan (Łk 2, 32). Liturgia Wigilii Paschalnej rozpoczyna się od sugestywnej proklamacji i pochwały światła Chrystusa, którego św. Paweł nazwie odblaskiem chwały Ojca i odbiciem Jego istoty (Hbr 1, 3). Św. Jan Ewangelista w sposób bardzo subtelny posługuje się przeciwieństwem światła i ciemności, by opisać, kim Jezus jest i jak działa. W głębokiej zgodzie z samoświadomością Jezusa, który o sobie powie, że jest światłością świata (J 9, 5) Jan nazywa Go już w pierwszych zdaniach swojej Ewangelii światłością prawdziwą, która oświeca każdego człowieka (J 1, 9).

Światło pod korcem?

Delikatny jest Bóg w sposobie objawiania się. W Jezusie Jego światło jaśnieje a nie oślepia, rozgrzewa a nie pali. Jeśli zaś kogoś - jak np. św. Pawła w drodze do Damaszku - poraża i oślepia, to dlatego, że tkwił głęboko w ciemnościach i stronił od światła. Światłość, jaką jest Jezus wydobywa z ciemności naprzód nas samych. I w tym sensie słusznie mówi ostatni Sobór, że człowiek nie rozumie sam siebie bez Chrystusa. Nie rozumie bez Niego najważniejszej rzeczy: że jest umiłowanym dzieckiem Ojca, który jest w niebie a nie istotą "wrzuconą" w nieprzyjazny sobie i nieprzenikniony świat. Ciemnością człowieka, jego więzieniem jest on sam. Człowiek boi się równocześnie swojego wnętrza i boi się wyjścia z siebie, bo nie wie, co go czeka i tu i tam - czy otchłań samotnej i zamkniętej w sobie monady czy chłód i odrzucenie. Chrystus-Światło rozjaśnia i rozgrzewa wnętrze miłością, która upewnia i ośmiela; Chrystus-Światło wydobywa z mroku, który nas otacza twarze innych ludzi, którzy w Jego świetle przestają być zagrożeniem i okazują się ludźmi kochanymi przez Boga tak, jak ja sam jestem kochany. W Jego świetle rozumiem ich niepewność i lęki podobne do moich; rozumiem, że jest im trudno przestać się bać o siebie i zaufać. Wewnętrzny i zewnętrzny świat człowieka zmienia się, gdy padnie nań światło Chrystusa. Jeśli tego nie widzę, to znaczy, że moje oczy są jeszcze zamknięte, że boję się je otworzyć i spojrzeć na siebie i otaczający świat w świetle Chrystusa. Nie na wiele się zda, że państwa zniosą bariery ograniczające ewangelizację, jeśli chrześcijanie żyjący w granicach tych państw nie odnowią się w świetle Chrystusa i nie ustanowią nowego braterstwa. Rozprzestrzenianie się sekt, na które wszyscy wskazują jako na poważne zagrożenie, wydaje się z jednej strony świadczyć o autentycznym pragnieniu gromadzenia się w braterstwie a z drugiej o tym, że liczni chrześcijanie trzymają swoje światło pod korcem zamiast na świeczniku. Stąd wielu, widząc sam korzec, zaczyna wątpić, czy chrześcijanie są w ogóle nosicielami światła.

Może się komuś wydawać, że czasy, jakie nastały wymagają nie braterstwa, lecz woli przetrwania, nie łagodności, lecz uporu i hartu. Cóż jednak z takiej woli przetrwania, która nie wzniesie się do solidarnego braterstwa? Cóż z takiego uporu i hartu ducha, który będzie kaleczył wokoło twardym i bezlitosnym sądem?

Nie zamykajmy się na Chrystusa. Blask i ciepło jego światła są nam bardziej niż kiedykolwiek potrzebne, by nie zwątpić w nas samych, by się nie ranić nawzajem.

Mrok niezadowolenia

Wydaje się, że lata, w których przypadło nam żyć nie są latami doświadczenia światła. Zdaje się panować mrok niezadowolenia. I ten mrok - jak to mrok - budzi upiory naszej wyobraźni, która działa jak wzmacniacz wszystkich doświadczeń trudu i niepewności. Na tym podłożu kiełkuje pesymizm, który popycha do szukania przyczyn trudności i zagrożeń poza nami samymi. Dla jednych przyczyną utrapień są Żydzi, dla innych masoneria lub w ogóle obcy. Ale i ci, którzy nie ulegają takim prymitywnym uproszczeniom też często szukają odpowiedzialnych poza sobą. Jeśli jesteśmy oświeceni światłem Chrystusa i jeśli nie wyrzekliśmy się światła naturalnego rozumu nie wolno nam się zatrzymać na tym sposobie widzenia otaczającego nas świata. Doświadczenie Opatrzności, która zdjęła z nas jarzmo zewnętrznej niewoli powinno nas skłaniać do tego, by sięgać głębiej w naszej analizie. Przy spokojnym i nieuprzedzonym spojrzeniu nietrudno będzie nam zrezygnować z czarno-białego obrazu rzeczywistości. Aby rozjaśnić mroki niezadowolenia i niepewności trzeba jednak na nowo uwierzyć, że Bogu historia nie wymknęła się z ręki, by stać się miejscem tryumfu tak czy inaczej rozumianego zła. Zbyt mało uświadamiamy sobie, że pokusa demonizowania historii zwišzana jest z naszym własnym uwikłaniem w zło. Skala czarnowidzenia i dostrzegania bardziej zagrożeń niż szans nie byłaby tak powszechna bez podziałów i konfliktów przeżywanych niegodnie, bez zazdrości, bez zaślepienia bezkrytycznym samozadowoleniem, bez podejrzeń i agresji. Uciążliwości długotrwałego stanu przejściowego stajš się jeszcze bardziej przykre przez to, że przyzwyczailiśmy się do mroku, który przykrywa krętactwa wielkie i małe, że coraz mniej wśród nas miłości, dobroci a czasem nawet zwykłej uczciwości. Na różny sposób jesteśmy uwikłani w niesprawiedliwość, jaka się wokół nas dzieje i to niekoniecznie jako ofiary. Chrystusowe światło wydobywa na jaw, że ludźmi uwikłanymi w zło nie są tylko jacyś "oni", lecz również my sami. W niedawnym orędziu naszych biskupów o potrzebie dialogu i tolerancji w warunkach budowy demokracji znajdziemy niejedno samokrytyczne zdanie, które warto uczynić przedmiotem również osobistego rachunku sumienia. To bowiem, co niepokoi w skali społecznej nie jest wynikiem jakichś anonimowych procesów, tylko skutkiem braku odpowiedzialności wielu konkretnych ludzi. W świetle, jakim jest Jezus widzimy, że niezadowolenie ma swoje źródło raczej w mroku naszych serc niż w zewnętrznych okolicznościach. Przed nami długa i trudna droga. Dla Izraela wraz z wyjściem z Egiptu właściwie wszystko dopiero się zaczęło. Zaczęła się pustynia. A tam wobec trudów wolności niewola zaczęła się chwilami wydawać utraconym rajem.

Co robić, żebyśmy wytrwali i nie szli na łatwiznę indywidualizmu, prywaty, zazdrości, podejrzliwości itp. postaw? Chrystus, Światło nasze, pokazuje nam drogę i uczy, iż niezależnie od przełomów dokonanych prawdziwe wyzwolenie będzie wciąż przed nami. A co w drodze oprócz perspektywy ostatecznego wyzwolenia w Królestwie Bożym?

Światło rozumu

Wśród talentów, jakimi zostaliśmy obdarowani jest - jak mi się wydaje - jeden szczególny talent, na którego brak prawie nikt nie narzeka i który, w pewnym sensie, jest warunkiem owocnego używania wszystkich innych talentów, bo rzuca światło i na cel i na środki. Jest to zarazem dar, który łatwiej od innych zakopać i zaprzepaścić. Darem tym jest światło, które równie łatwo wsadzić pod korzec jak to pochodzšce z Bożego objawienia. Mam na myśli zwykły ludzki rozsądek, czyli talent rozsądzania, rozróżniania, rozstrzygania o prawdzie i fałszu, o dobru i złu, o sensie i bezsensie, o aktywności i bezczynności.

Kartezjusz, francuski filozof stojący u progu nowożytności następującymi słowami rozpoczyna swojąš słynną "Rozprawę o metodzie": "Rozsądek jest to rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej rozdzielona, każdy bowiem sąšdzi, że jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkim innym najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej, niźli posiadają."

Warto zadać sobie pytanie: co my z tym talentem robimy? Czy i jak go używamy? Jeśli sądzić po owocach, to nie ma powodu do optymizmu i to zarówno w wymiarze ogólnym, tzn. gdy się bierze pod uwagę świat i jego historię, jak i w wymiarze jednostkowym, tzn. gdy się weźmie pod uwagę życie i działanie indywidualnego człowieka. "Ludzie, myślcie, to nie boli!" - to ironiczne wezwanie wypisane farbą na ścianie jednego z bloków w Krakowie zdaje się trafiać w jeden z istotnych elementów obecnego zamętu. Odzyskanie zdolności myślenia to jeden z warunków wyjścia z zamętu. Nie zastąpi go nic innego: ani wzniosłe uczucia ani słuszne hasła. Warto sobie uświadomić, że objawienie m. in. potwierdza wagę korzystania z naturalnego rozumu. Używanie rozumu ma być dobre. Nie wystarczy, by było tylko logiczne. Zło też ma swoją logikę. Jak jednak uzdrowić rozum i przywrócić mu zdolność do rzucania światła na cel i na środki, by nie brał udziału w narzekaniu, by chronił nas od pesymizmu i moralizowania, i służył wytrwaniu w drodze?

Światło dobrego słowa

Chciałbym zaproponować sposób na przywracanie rozumowi tej zdolności. Tym sposobem jest dobre słowo. Dobre słowo rozjaśnia życie. Jeśli się dobrze przyjrzeć, to wszystko czym jesteśmy, całe życie każdej i każdego z nas jest dziełem dobrego słowa: począwszy od owego słowa Stwórcy - niech się stanie, po którym zobaczył Bóg, że to, co słowo Jego wzbudziło do istnienia i życia było dobre, a nawet bardzo dobre. Każde słowo szczerej dobroci, jakie usłyszeliśmy czy słyszymy, jest słowem, które uczestniczy w potędze owego boskiego słowa, jakie potwierdziło dobroć stworzenia. Również życie społeczne jest dziełem dobrego słowa. Bez niego nie ma przyjaźni, miłości, nie ma braterstwa, nie ma wspólnoty ani porozumienia. Możemy docenić potęgę dobrego słowa przez konrast ze złorzeczeniem a właściwie nawet przez kontrast ze zwykłym brakiem dobrego słowa. Czasem przecież nie złe słowa, lecz już sam brak dobrych słów, słów dobroci usłyszanych począwszy od dzieciństwa zatruwa całe życie i niszczy je wątpliwością, czy to nasze życie jest rzeczywiście bardzo dobre. Dlatego wszystkie słowa dobroci, słowa przebaczenia, przeprosin, słowa uznania i wdzięczności szczerze wypowiedziane do bliźnich są takie ważne. One leczą zranienia człowieka w taki sposób, że przywracają mu rozum ogarnięty ciemnością z powodu złych słów zasłyszanych, lub takich, które rodzą się we wnętrzu człowieka zniechęconego. Dlatego tak ważne jest, aby słowa, które kierujemy do bliźnich były słowami dobrymi, słowami, które jak echo powtarzają owo prasłowo dobroci, które nas stworzyło, ukochało, odkupiło. Oby były to słowa, które objawią to, co Bóg zobaczył, gdy wszystko powołał do istnienia: że było bardzo dobre. Dzięki nim lepiej zrozumiemy siebie i siebie nawzajem.
 
 

ZROZUMIEĆ BLIŹNICH



Wraz ze stopniowym odzyskiwaniem wolności politycznej coraz to większemu skomplikowaniu ulegały również relacje międzyludzkie. Upowszechnił się klimat nieufności i walki wszystkich ze wszystkimi. Trzeba ze wstydem stwierdzić, że napomnienie św. Pawła z listu do Galatów (5, 15) - jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli - niestety realistycznie oddaje dystans, jaki nas dzieli od owego "różnienia się szlachetnie", którego nam życzył Ojciec św. u progu niepodległości. Wolność postawiła nas przed ogromnymi i nieprzewidzianymi trudnościami w rozumieniu bliźnich i w porozumiewaniu się z nimi we wszystkich rodzajach społeczności, ze społecznością kościelną włącznie. Jest to, zdaje się, efektem m. in ujawniającyłch się z całą brutalnością skutków życia w społeczeństwie przez dziesięciolecia kontrolowanym, cenzurowanym i karmionym iluzjami. Niegdyś każdy nie tylko mógł być podejrzany. Mógł także podejrzewać, że słowa, postawy i czyny wielu bliźnich ukrywają i maskujš ich prawdziwe zamiary. Negacja i walka z ustawionym do bicia wrogiem zostały podniesione do rangi zasad rządzących postępem historii. Słowa pisane i wypowiadane publicznie służyły bardziej do tego, by ukrywać prawdę o rzeczywistości niż ujawniać, jak to właściwie jest. Język zaczął funkcjonować jako narzędzie podejrzeń i walki a nie jako środek nawišzywania więzi. Obecnie zaistniały warunki unormalnienia życia, ale nie jest łatwo pozbyć się nieufności i nawyków, jakie wytworzyła w nas chora rzeczywistość. Stopień złożoności i uciążliwości tego wszystkiego, co zaczęło mieć wpływ na życie społeczne sprawia, iż na bazie starych odruchów rodzą się nowe mechanizmy obronne nie służące uzdrawianiu relacji z bliźnimi, bo oparte głównie o lęki i agresywność.

Rozumienie uwarunkowań tego stanu rzeczy, które powoli i nie bez bólu toruje sobie drogę do naszej świadomości, jest jednak dopiero pierwszym istotnym krokiem ku przemianie. Oprócz poznawania skomplikowanych procesów, w jakie byliśmy i jesteśmy chcąc nie chcąc uwikłani, trzeba nam się koniecznie na nowo uczyć rozumienia bliźnich. Zamiast bowiem próbować ich rozumieć sądzimy często ich czyny i słowa a najczęściej intencje. Tkwi w nas jakaś podwyższona gotowość do sądzenia bliźnich przy równoczesnym podwyższonym oczekiwaniu wyrozumienia i pobłażliwości dla nas samych. Jest to cecha mentalności byłej ofiary, która czuje się bardziej zagrożona niż obdarowana wolnością. Stąd uczenie się rozumienia bliźnich ma zasadnicze znaczenie dla odpowiedzialnego przyjęcia daru wolności i korzystania z niego. Wolność bowiem daje się zasmakować jako dar wówczas, gdy rozumiemy innych a nie wtedy, gdy oczekujemy ich wyrozumienia. Owszem, doświadczanie braku wyrozumienia może boleć, ale dopiero rozumienie tych, którzy są krytyczni a może nawet wrodzy jest oznaką wielkości ducha na wzór Jezusa. Jego ostatnie oddanie się Ojcu: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią, jest nierozdzielnie złączone ze zrozumieniem ludzi, od których doświadczył niezrozumienia i cierpień, ze zrozumieniem tych, którzy Go krzyżowali.

JEZUS ROZUMIE LUDZI

Cała Ewangelia pokazuje, że Jezus podchodził do ludzi rozumiejąc ich i odpowiadając na ich najgłębsze pragnienia. Ponieważ rozumiał ludzi, których spotykał, dlatego nawet wtedy, gdy mówił im trudne rzeczy nie ranił ich. Nie wciskał ich bowiem w jakąś zewnętrznš formę, lecz przywracał im wolność nie zafałszowaną pozorami i lękiem o siebie. Celnik Zacheusz, gdy został zrozumiany w swoim - być może nie całkiem bezinteresownym - pragnieniu goszczenia Jezusa, nie poczuł się usprawiedliwiony w swoim oszukańczym procederze przez wyróżnienie, jakie go spotkało, lecz wyzwolony: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. (Lk 19, 8) Zrozumienie przez Jezusa nie utwierdza w bylejakim postępowaniu, lecz wyzwala: otwiera ludziom oczy na ich prawdziwą sytuację i stwarza możliwość przemiany. Tak przydarzyło się Samarytance, której Jezus powiedział wszystko, co uczyniła. Zrozumienie okazane cudzołożnicy uratowało ją od potępienia i ukamienowania, i pozwoliło Jezusowi postawić ją przed jasnym wymaganiem: idź, a od tej chwili już nie grzesz. Ludzie poszukujący nie zamykali się przed Jezusem. Otwierali się przed Nim, gdyż byli pewni zrozumienia, mimo że niekoniecznie słyszeli tylko potwierdzenie swoich idei. W taki sposób nawiązała się głębsza więź z Nikodemem. Zrozumienie, jakie Jezus okazuje ludziom, nie jest obliczone na doraźny skutek. Młody człowiek, na którego Jezus spojrzał z miłością, po rozmowie odszedł zasmucony, choć pewnie zachował w pamięci, że został potraktowany poważnie. Jezus okazuje zrozumienie i współczucie nie tylko wobec jednostek, lecz także wobec zbiorowości. Wyraża np. współczucie wobec tłumów ludzi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce bez pasterza. Równocześnie jednak nie wykorzystuje dużego wrażenia, jakie sam robi na tłumach, by swój wpływ przełożyć na jakiekolwiek korzyści związane ze swojš misjš. Także sposób, w jaki Jezus prowadzi polemikę ze swoimi przeciwnikami świadczy o tym, że rozumie On ich argumenty i intencje. Dlatego używa różnych środków, by dotrzeć do ich sumień, nie stroniąc od osobistych kontaktów i rozmów.

NIC, CO LUDZKIE...

Głębia zrozumienia, jakie Jezus okazywał ludziom stanowiła od samego początku przedmiot rozważań pierwotnego Kościoła. Znalazły one swój wyraz m. in. w liście do Hebrajczyków. Tam Jezusowa zdolność rozumienia i współczucia wobec naszych słabości, jest postawiona w centrum Chrystusowego kapłaństwa: nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom. Autor listu łączy tę zdolność z tym, że Jezus był doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu. Oto sekret tego, że słowa Jezusa, nawet te bardzo trudne i bezkompromisowe nie raniły nikogo. Jezusowi to, co ludzkie było naprawdę bliskie i stało się częścią Jego osobistego losu. Jest to - pośrednio - wskazanie, dlaczego tak wiele słów, jakie padają z ambon, w konfesjonałach, czy na falach eteru rani słuchaczy swoją bezdusznością i niezdolnością wczucia. Czyżby był to znak obcości i pychy, która nie pamięta, że tylko o Jezusie można powiedzieć, że z wyjątkiem grzechu nic, co ludzkie nie było Mu obce? Nie zapominajmy o przestrodze Jezusa, że taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Jeśli mierzymy miarš niezrozumienia i bezduszności, to być może odmierzanie tą samą miarą już się rozpoczęło... Zarówno duchownym jak i świeckim trzeba opamiętania i nawrócenia, abyśmy wzajemnym niezrozumieniem i wyobcowaniem jako wspólnota wierzących nie odpychali od Chrystusa ludzi, którym bardziej niż kiedykolwiek jest On potrzebny. Wydaje się, że odpychają ich bardziej nie tyle zewnętrzne ataki na Kościół, co - delikatnie mówišc - brak wyrozumiałej łagodności, której nie dostrzegają w jego wnętrzu i w sposobie odnoszenia na zewnątrz. Jeśli coraz częściej między duchownymi i świeckimi mnożą się oskarżenia i żale, jeśli utrwala się wrażenie wzajemnego niezrozumienia i obcości, jeśli słowna agresja i podejrzliwość wobec myślących inaczej nie maleje, to jak ci, co szukają Boga mają mieć nadzieję, że w Kościele staną się domownikami Boga samego a nie uciążliwymi petentami jeszcze jednej instytucji, która ma kłopoty z sobą samą? Już czas wziąć sobie do serca, że liturgia za pierwszym listem św. Piotra wszystkich ochrzczonych nazywa królewskim kapłaństwem. A powszechne i służebne kapłaństwo znaczy przecież m. in. rozumieć bliźnich przez uczestnictwo w ich życiu.

Jak odzyskać i powiększyć gotowość do rozumienia bliźnich? Jak sobie uświadomić, że tej właśnie gotowości mi brakuje? Przyjrzyjmy się drodze Piotra apostoła, którego Jezus wychowuje do posługi jednania, do rozumienia bliźnich tak, by mógł ich umacnianiać. Piotr bowiem, któremu nie brakowało hojności serca, nie rozumiał jednak nawet samego Jezusa dopóki nie doświadczył dobroci Jego spojrzenia i nie odkrył, że nie znał swojej słabości. Podobnie i do nas może przychodzić łaska rozumienia bliźnich poprzez

ODKRYCIE WŁASNEJ SŁABOŚCI.

Ewangelista Łukasz w opisie sceny przemienienia Jezusa pozwala sobie na znamienny komentarz do słów Piotra, który pod wrażeniem tego, co mu się przytrafiło zaproponował, by postawić trzy namioty. Św. Łukasz komentuje: Nie wiedział bowiem, co mówi. Komentarz ten rzuca sporo światła na różne zachowania Piotra, zwłaszcza że w kilku innych ważnych momentach widać wyraźnie, że ten nie wie, co mówi, bo nie bardzo rozumie Jezusa i Jego misję, i nie podejrzewa nawet swojej słabości. Dlatego chyba Piotr z powagą równą swojej nieświadomości po pierwszej zapowiedzi męki wziął Jezusa na bok i począł robić Mu wyrzuty. Słowa, jakie usłyszał w odpowiedzi - Zejdź mi z oczu, szatanie! Jesteś mi zawadą, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie (Mt 16, 22-23) - nie dały chyba Piotrowi na tyle do myślenia, by zaczął rozumieć Jezusa i Jego posłannictwo nieco mniej po ludzku. Gdy przy pojmaniu Jezusa Piotr jeszcze raz - w tym wypadku mieczem - spróbuje zmienić bieg wydarzeń, usłyszy pytanie, wskazujące na to, że nie zrezygnował jeszcze ze swoich wyobrażeń: Czyż nie mam pić kielicha, który Mi podał Ojciec? Stąd w jego nieco wcześniejszych zapewnieniach, że życie odda a nie zwątpi w Jezusa wolno nam usłyszeć jeszcze nutę jakiejś ludzkiej kalkulacji na inny obrót sytuacji, na bycie górą. Piotr znów nie wie, co mówi. Jest hojny w słowach i zarazem bardzo nieświadom siebie, bo nie zna swojej prawdziwej sytuacji. Jego hojność opiera się na dobrym, lecz nie opartym na prawdzie mniemaniu o sobie i na jakiejś resztce fałszywej nadziei związanej z osobą Jezusa. Nieświadomość własnej słabości i jakieś ludzkie wyrachowanie sprawiają, że Piotr brnie. Będzie zdolny świadomie włączyć się w Boży plan jako ten, który umacnia siostry i braci w wierze, gdy stanie oko w oko ze swojąš słabością i ją uzna. Nie wystarczyło słowo Jezusa, które wcześniej konfrontowało go ze słabością. Nie w momencie uroczystych zapewnień, lecz dopiero po łzach żalu Piotr wreszcie rozumie Jezusa i wie, co mówi, gdy wyznaje: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Wtedy może przyjąć odpowiedzialność za owce, może je rozumieć i umacniać według pragnienia Jezusa.

Indywidualnie i zbiorowo składaliśmy wiele wzniosłych deklaracji, podejmowaliśmy nawet ślubowania. Czy wiedzieliśmy, co mówimy? Czy nie było w tych deklaracjach więcej ludzkiej kalkulacji i nadziei na bycie górą niż myślenia o tym, co Boże? Co nam otworzy oczy, byśmy jako Kościół Chrystusowy zostali oczyszczeni nawet z resztek ziemskich ambicji? Trzeba nam przejąć się historią Piotra. Moment jest taki, że chyba bardziej niż np. w 1989 r. mamy za łaską Bożą szansę stać się tym, czym szczerze pragniemy być - Kościołem, który rozumie współczesnego człowieka i służy mu. Czy słyszysz już pianie koguta?
 
 

WYZNAĆ SWÓJ GRZECH

Nie jest łatwo wyznać własny grzech. Wielu sšdzi, że trudność spowiadania się to głównie trudność wypowiedzenia własnego grzechu przed kimś obcym, a więc niejako trudność czysto zewnętrzna. Nie można zaprzeczyć, że wyznanie grzechu stanowi pewien próg i że jego przekraczanie związane jest z trudem. Wydaje się jednak, iż trudność ta ma bardziej złożone przyczyny niż te związane bezpośrednio z osobą kapłana i z obawami, jakie on sam może wzbudzać. Przy bardziej wnikliwym przyjrzeniu się widać, że obawy te najczęściej nie są związane z osobą konkretnego kapłana, co raczej z faktem, że generalnie po naszych bliźnich spodziewamy się nie wyrozumiałej dobroci, lecz raczej osądu, drwiny czy rozczarowania naszą osobą. Na powstawanie tych projekcji mają wpływ bolesne przeżycia: niezrozumienia, niesprawiedliwej kary, czasem raniącego sądu, jakie od najmłodszych lat bywają naszym udziałem ze strony osób dla naszego życia znaczących. Trudność wyznania grzechu jawi się więc najprzód jako swoiste lustrzane odbicie negatywnych przeżyć związanych z bliźnimi.

Ale i to nie wydaje się tłumaczyć wszystkiego, bowiem zanim pojawi się trudność z wyznaniem grzechu, doświadczamy innej jeszcze przeszkody. Jest ona związana z uznaniem grzechu przed samymi sobą. Rozpoznać ją można m. in. po tym, że uruchamia ona mechanizm samousprawiedliwienia, który, o dziwo, neutralizuje wszelkie opory w dzieleniu się swojąš sytuacją. Niemało jest takich ludzi, którzy bez zahamowań opowiadają swoje często wstydliwe sprawy komuś, o kim wiedzą, jest gotów bezkrytycznie usprawiedliwić ich czyny. Ileż to zwierzeń nawet publicznych odbywa się właśnie na tej zasadzie. Doświadczenie jednak uczy, że samousprawiedliwienie nie daje pokoju, bo w gruncie rzeczy polega na oszukiwaniu samych siebie i jeśli nie następuje opamiętanie prostą drogą prowadzi do udawania, a nawet do zakłamania. Maski, jakie sobie nakładamy stają się drugą naturą. Skoro korzyści płynące z samousprawiedliwienia są wątpliwe, a jego skutkiem wydaje się być utrata autentyzmu, to znaczy, że trudność z uznaniem i wyznaniem winy nie jest związana z ucieczką przed samym sobą czy przed drugim człowiekiem, lecz w ostatecznym rozrachunku z ucieczką przed tym świadkiem, który widzi w ukryciu. Człowiek wie, że jego wina zmienia coś w jego odniesieniu do Boga. Sednem trudności z uznaniem i wyznaniem grzechu jest

UCIECZKA PRZED BOGIEM.

Pierwsi rodzice z opowiadania Księgi Rodzaju nie doświadczyli zła od nikogo. Nikt ich jeszcze nie zranił. Wręcz przeciwnie doświadczali troski Boga i żyli w harmonii pomiędzy sobą. Mimo to ich pierwszy odruch po grzechu był odruchem ucieczki. Skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. Stali się nieufni i nie znaleźli słów odpowiedzialności, lecz zaczęli się usprawiedliwiać, stosując uniki: Adam wskazał na Ewę a Ewa na węża. To nie jest dynamika lęku przed karą, lecz brak gotowości do zmiany. Na tym polega nieodpowiedzialność człowieka, że swoimi unikami próbuje chronić siebie przed odpowiedzialnością, co nie znaczy przed karą, lecz przed rezygnacją z samousprawiedliwienia i przed powrotem na drogę szczerości i zaufania Bogu. Jeśli człowiek winny zaczyna bać się kary, to dzieje się tak dlatego, że broniąc się przed nawróceniem zaczyna sobie wyobrażać, że to nie on, lecz Bóg zmienił swój stosunek do niego. Stąd już tylko krok do oskarżenia nawet Boga samego np. o to, że dał takie a nie inne przykazania. Samousprawiedliwienie może nie zatrzymać się na zrzuceniu odpowiedzialności na węża...

Jest w Ewangelii wg św. Łukasza (13, 1-5) fragment opowiadajšcy o reakcji Jezusa na wiadomość o tym, że Piłat krwawo stłumił zamieszki Galilejczyków oraz że zawaliła się wieża w Siloe, co spowodowało 18 ofiar. Jezus w swej reakcji odsłania przewrotność ludzkiego mechanizmu unikania odpowiedzialności, który może wykorzystywać nawet cudze nieszczęścia: Czyż myślicie, że ci galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? (...) Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie.

Ci którzy przyszli do Jezusa i donieśli mu o tym, co się wydarzyło spodziewali się usłyszeć, że w sumie ofiary były sobie same winne. Chcieliby upewnić siebie, że w ich życiu bynajmniej nic zmieniać się nie musi, bo im się przecież nic złego nie przytrafiło. Myślenie w schemacie winy i kary paradoksalnie może prowadzić do potwierdzenia siebie w samozadowoleniu i w braku chęci do zmiany życia. To pycha człowieka redukuje Boże prawo do groźby karania i pcha go do samousprawiedliwienia, do wybielania siebie kosztem innych i do zwalania na warunki. To z pychy rodzi się

PODEJRZENIE BOGA,

nie tylko o to, że jest zbyt wymagający wobec człowieka i może nawet zazdrosny o jego szczęście, lecz przede wszystkim o to, że jest Mu obcy jednostkowy los, którym dowolnie manipuluje. O tym, że to ostatnie podejrzenie tkwi jakoś w tle trudności człowieka nie mogącego uznać własnego grzechu możemy się przekonać, analizując nasze podejście do historii Judasza.

Nasz stosunek do Judasza wydaje się być bardzo ambiwalentny. Z jednej strony jesteśmy świadomi zła jego czynu, a z drugiej czujemy coś w rodzaju współczucia dla tej tragicznej postaci, jakąś gotowość do usprawiedliwienia go. Wydaje nam się bowiem, że Judasz padł ofiarą czegoś, co go przerastało, że zagrał z góry przeznaczoną mu przez Boga rolę, na którą nie miał wpływu. Dla potwierdzenia powołujemy się na sformułowania Ewangelii, wskazującej na spełnianie się proroctw również w historii zdrady Judasza. Skąd się bierze ta ambiwalencja wobec Judasza? Płynie ona chyba stąd, że po trosze rozpoznajemy w Judaszu samych siebie, a nasze pragnienie bycia rozumianymi jest pragnieniem kogoś, kto czuje się bardziej ofiarą planów Boga niż ich wolnym i świadomym adresatem i współpracownikiem. Uciekając przed Bogiem i odpowiedzialnością człowiek wyrzeka się wolności. Woli być ofiarą niż uznać winę i zdecydować się na zmianę. Zniesie raczej upokorzenie pobłażliwością i litością niż podejmie ryzyko zaufania miłosierdziu.

Przez te wszystkie skomplikowane zabiegi człowiek nie odzyskuje niewinności. Unikanie odpowiedzialności nie tylko nie anuluje winy, lecz prowadzi do podporządkowania się grze pozorów, która jest ślepym zaułkiem wolności. Psychologia poucza nas, że tym sposobem nie uzyskuje się nawet komfortu psychicznego. Przezwyciężanie trudności z uznaniem i wyznaniem własnej winy pozwoli na nowo zajaśnieć niepowtarzalnemu pięknu naszego człowieczeństwa, które wyzwolone z pozorów staje się jeszcze raz zdolne podjšć odpowiedzialność za własne dobre życie w harmonii z Bogiem i bliźnimi.

MORALIZM CZY NAWRÓCENIE?

Ten proces odzyskiwania siebie, właśnie ze względu na głęboko zakorzenioną skłonność do samousprawiedliwienia i unikania odpowiedzialności, nie jest jednak samotnym czynem człowieka, owocem jego tylko wysiłków. Światło łaski objawiającej prawdę o winie, budzącej zaufanie, wyzwalającej odpowiedzialność i zmianę życia przychodzi najczęściej poprzez bliźnich. Bardzo pouczająca pod tym względem jest np. historia nawrócenia Dawida, który obciążył swoje sumienie śmiercią Uriasza, by móc pojąć jego żonę. Gdy prorok Natan opowiada mu historię krzywdy wyrządzonej ubogiemu przez potężnego bogacza, jego oburzenie nie zna granic (2 Sam 12, 1-9). Jest jednak tak zaślepiony, że nie zauważa w ogóle, iż Natan opowiedział mu o jego własnym grzechu. Dawid umie osądzić cudzą winę i wie jak komuś wymierzyć sprawiedliwość, i czego wymaga naprawienie wyrządzonej krzywdy. Do siebie jednak stosuje inną miarę. Jest, jak ten ewangeliczny obłudnik, co widzi drzazgę w oku brata, a we własnym nie zauważa belki. Natan musi zostawić konwencję przypowieści, by otworzyć Dawidowi oczy na jego własną winę. Mimo, iż był on człowiekiem moralnie wrażliwym, poetą umiejącym wyrażać swoje przeżycia, to jednak nie uniknął fałszu. Drogę do nawrócenia otworzyła mu nie introspekcja, lecz słowo bliźniego. Oto jak ważna okazuje się pomoc bliźniego, by poznać prawdę o sobie i uniknąć czczego moralizowania.

Reakcja Dawida na przypowieść Natana pokazuje, że sama wrażliwość moralna nie wystarcza, by umieć uznać swoją własną winę. Ona jest wprawdzie pomocna, by jasno oceniać różne sytuacje zewnętrzne, ale do odnowy życia nie wystarczy. Głoszenie słusznych zasad - choć potrzebne - nie stanie się raczej tym lustrem, w którym głoszący je będzie się mógł przejrzeć, by poznać prawdę o sobie. Jezus znał to niebezpieczeństwo moralizowania, gdy przestrzegał przed ludźmi, którzy mówią, ale sami nie czynią. Potrzebne jest słowo i ucho bliźniego. Potrzebny jest dialog, który umożliwi odnowę odpowiedzialności, da początek przemianie i upewni o przebaczeniu. Jak do odnowy odpowiedzialności i do zapoczątkowania przemiany nie wystarczy choćby nie wiem jak zaangażowane opowiadanie się za słusznymi zasadami, tak do przebaczenia nie wystarczy pobłażliwość widowni telewizyjnego "talk show". Winę trzeba nazwać i wyznać konkretnie przed sobą samym, przed Bogiem i przed Kościołem. To ostatnie wyznanie budzi najwięcej oporu. Opór ten oznacza jak bardzo realna jest pokusa samousprawiedliwienia. To w wyznaniu winy wobec Kościoła człowiek weryfikuje szczerość swojej przemiany. Wyznanie nie jest potrzebne Kościołowi, lecz grzesznikowi. Dopiero wtedy bowiem może on być pewny, że się nie broni, nie usprawiedliwia i że jest gotów przyjąć słowo przebaczenia.

Św. Ignacy Loyola w "Ćwiczeniach duchowych" radzi, by na zakończenie rozważania o własnym grzechu stanąć pod krzyżem Jezusa. Stanie pod krzyżem Jezusa nie byłoby uczestnictwem w krzyżu (w jego owocach) bez trudu nazwania i wyznania grzechu. Pragnienie przebaczenia z pominięciem wyznania jest pomniejszaniem krzyża Chrystusowego. Zadanie sobie trudu wyznania grzechów przed Kościołem to znak, że traktujemy poważnie krzyż Chrystusowy i że przebaczenie jest dla nas darem miłości, a nie czymś, co nam się prawnie należy, co traktujemy jak tani i łatwodostępny artykuł. Trud wyznania winy zestawiony z krzyżem Chrystusa tylko nam uświadamia, jak nieproporcjonalnie wielką cenę zapłacił Bóg za naszą wolność.
 
 

ODNOWIĆ WIĘZI

W czerwcu 1987 r. Jan Paweł II, przemawiając w Krakowie do młodzieży zebranej przed siedzibą arcybiskupów przy Franciszkańskiej podał niezwykle trafną diagnozę stosunków międzyludzkich we współczesnej Polsce. Mówił: "Bardzo wielkim niebezpieczeństwem, o którym słyszę (...) jest to, że ludzie się jak gdyby mniej miłują w Polsce, że coraz więcej wychodzą egoizmy, przeciwieństwa. Ludzie się nie znoszą, ludzie się zwalczają - to jest zły posiew. To nie jest Eucharystia, to nie jest od Chrystusa. I to trzeba przeobrazić." Choć upłynęło ponad 9 lat od tej diagnozy i okreslenia związanych z nią zadań, to nie tylko nie zdezaktualizowała się ona, lecz rzuca wciąż światło na to, dlaczego toczy nas rak beznadziei i dlaczego idzie na marne tyle pracy i ofiar. Słowa Papieża wypowiedziane jeszcze przed politycznym przełomem uświadamiają nam to, co potwierdzają badania socjologów, że zagrożenia wolności nie pochodzą z zewnątrz od źle sprawowanej władzy czy od rozwijających się kontaktów ze światem. Jest raczej odwrotnie: złe rządzenie i przejmowanie wzorców płytkich zachowań z zewnątrz mają swoje źródła w nas samych, w naszym braku miłości wzajemnej i w niezgodzie; w tym, że zamiast wzmocnienia więzi międzyludzkich opartych o pragnienie dobra, które by nam pomogły rozwinąć obiecujący posiew solidarności, nie wiedzieć jak i kiedy wybraliśmy

ZŁĄ SOLIDARNOŚĆ

w bronieniu się nie przed chorobą, lecz przed lekarzem. Dramatem jest to, że tym lekarzem, którego najbardziej nam potrzeba, a któremu bronimy dostępu do siebie i innych jest sam Chrystus! Czyż niezgoda, podejrzliwość i agresywne zacietrzewienie w rozdmuchanym krytycyzmie zwróconym przeciw sobie nawzajem nie są tym, co sprawia, że sami nie korzystamy z Boskiego Lekarza i innym zamykamy drogę do niego? Odnowienie zerwanych czy mocno nadwyrężonych więzi dialogu to warunek usunięcia przeszkód w dostępie do Chrystusa głoszonego i żyjącego w Kościele. Jest to warunek ewangelizacji, która leczy, podnosi i wyzwala, i przez to pomaga rozwinąć się motywom życia i nadziei również wśród tych, którzy Ewangelii nie przyjmują. Zły posiew niezgody i agresji pomiędzy wierzącymi niszczy owoce ewangelizacji bardziej niż programowa laicyzacja, bo uderza w klimat wolności konieczny do tego, by otwarcie się na Chrystusa mogło zaowocować wyborem Chrystusa. Trzeba, abyśmy się poczuli odpowiedzialni za ten stan rzeczy.

Odnawianie więzi dialogu pomiędzy wierzącymi, nie ma być doraźnym działaniem nastawionym np. tylko na jedność polityczną. Chodzi o coś znacznie głębszego, tzn. o ten rodzaj więzi, która nie jest zwieraniem szeregów przeciw komuś, lecz wspólnotowym świadectwem solidarności i gotowości do dialogu ze wszystkimi. Inaczej mówienie, że "człowiek jest drogąš Kościoła" stanie się niewiele mówiącym sloganem. Solidarność, jakiej potrzebujemy zakłada, że będziemy otwarci nie tylko na tych, którzy są z nami jednej myśli. Zakłada również, że walka o coś dobrego nie będzie walką przeciw komuś i przez to zaprzeczeniem ducha dialogu, który jest normą i stylem chrześcijańskiego posłannictwa a nie taktycznym pociągnięciem. Solidarność to uniwersalne otwarcie serc. Jan Paweł II rozważając symbolikę morza uzmysławiał nam w odległym 1987 r., że solidarność oznacza otwarcie się na wielość i różnorodność, oznacza szukanie się nawzajem tych, którzy się różnią. W tym kontekście Ojciec św. ukazał, że Solidarność to "sposób bytowania ludzkiej wielości, mniejszej lub większej (...) w jedności godnej człowieka", w której dochodzenie do prawdy i sprawiedliwości dzieje się na drodze porozumiewania się w wolności i miłości. "Jedność godna człowieka" jest bowiem "jednością w wielości", która się urzeczywistnia nie tylko w poszanowaniu różnic, lecz także w gotowości do zrozumienia bliźnich tak, jak oni sami siebie rozumieją oraz w wymianie darów. Do budowania takiego sposobu przeżywania różnic może i powinien się przyczynić każdy wierzący, każda wspólnota.

Przypomnienie tutaj nauczania papieskiego z okresu przed przełomem roku 1989 niech nam pomoże uświadomić sobie, że nasze

AKTUALNE PORAŻKI

nie są jakimś wypadkiem przy pracy, który nie wiadomo skąd się wziął. Pokazują one m. in., że papieski siew padał na glebę, która poza chwilowym przyjęciem nie stwarzała mu warunków do zakorzenienia się i owocowania. Tego nie można przemilczać, jeśli nie chcemy rozminąšć się z prawdąš o nas samych i dalej szukać winnych naszych własnych zaniedbań poza nami samymi. Odbudowywanie solidarnych więzi w taki sposób, by były one zaczynem twórczego dialogu wymaga szczerości od nas samych. W tym m. in. wyrazi się nasza katolickość. Jako wierzący możemy i powinniśmy w tym właśnie duchu wskazywanym przez Sobór i Papieży (a niedawno również przez naszych biskupów w orędziu o potrzebie dialogu i tolerancji) wykorzystać szansę daną nam przez Opatrzność. Nie oznacza to, że wszyscy musimy robić to samo, myśleć tak samo, należeć do tych samych organizacji i to tylko do tych, które by miały w szyldzie przymiotnik "katolicki" albo "chrześcijański". Doświadczenia ostatnich lat pokazują, jak łatwo - nawet przy dobrej woli - upartyjnić te przymiotniki i w ten sposób, rzucić cień interesowności na obecność Kościoła w życiu publicznym. Chodzi o uznanie, że pluralizm - również pośród wierzących - jest oznaką bogactwa i świadectwem hojności Boga udzielającego swoich darów przez bliźnich według Jego własnych suwerennych decyzji a nie podług naszego ziemskiego klucza. Dążenie do takiego odbudowania więzi, które chciałoby zastąpić "jedność w wielości" uniformizmem, byłoby nie tylko oznaką ubóstwa ducha, lecz także małoduszności względem Boga, którego dary już nie raz w historii przetrwały poza widzialną wspólnotą wierzących i tam zostały odkryte na nowo jako autentyczne dziedzictwo Ewangelii. Prorocze ostrzeżenie Jana Chrzciciela skierowane do tych, którzy chowali się za swoją przynależnością do ludu Bożego i traktowali ją jako tytuł do pewności siebie, powinno dać mocno do myślenia tym wszystkim, którzy swój katolicyzm - obojętne czy "zamknięty" czy "otwarty" - traktują jak uprawnienie do posiadania racji: nie próbujcie sobie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Nie oznacza to, że mamy się kryć z naszym chrześcijaństwem, lecz że winniśmy być ożywieni duchem bezprzymiotnikowej solidarności i służby, duchem wyczulenia na prawa słabszych, duchem tolerancji, duchem katolickości czyli uniwersalizmu rozpoznającego dobro, prawdę i piękno wszędzie tam, gdzie Duch Boży zechce je wzbudzić. Bodaj Słonimski powiedział, że nie ma literatury socjalistycznej czy katolickiej, że jest tylko dobra lub zła literatura. Pamiętamy jak bardzo drażniło i jakim nadużyciem nie tylko języka było określanie np. demokracji czy sprawiedliwości jako socjalistyczne. Tak samo trzeba uważać na to, by przez szafowanie przymiotnikami "katolicki" czy "chrześcijański" nie narazić świętych spraw Boga wśród ludzi na podejrzenie o ideologię. Odnawianie więzi międzyludzkich w duchu dialogu jest właśnie tym sposobem służby Bożym sprawom, który pozwala unikać tego niebezpieczeństwa.

OPATRZNOŚCIOWA SZANSA,

jaką otrzymaliśmy od Boga wraz z obaleniem totalitaryzmu domaga się takiego właśnie sposobu obecności katolików w życiu społecznym. Wolność, jaką odzyskaliśmy nie jest bowiem owocem zwycięstwa jednej idei nad drugą, lecz jest najpierw wysłuchaną modlitwą. Trzeba nam sobie przypomnieć modlitwę tamtego czasu, jak - przy wszystkich niedoskonałościach naszej wiary - wołaliśmy o wolność dla ojczyzny. Aby to przypomnienie pomogło nam uświadomić sobie Boży dar wolności, odwołajmy się do biblijnej historii powołania Mojżesza i wyzwolenia Izraela z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Przy powołaniu Mojżesza Bóg przemówił: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań na ciemięzców, znam tedy dobrze jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z jarzma egipskiego i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód.

Słowa te uświadamiają nam, że tak jak wyzwolenie Izraela z Egiptu nie było dziełem politycznej przezorności faraona ani inicjatywą Mojżesza, lecz dziełem i inicjatywą Boga, tak i to, co się nam i innym narodom przydarzyło od 1989 r., to nie łaska rządzących, którzy z własnej woli (jak faraon) nie mieli zamiaru rezygnacji z panowania, ani też w pierwszej linii osiągnięcie mądrej strategii opozycji. To stwierdzenie nie podważa niczyich zasług. Ono nas zaprasza do tego, by spojrzeć jeszcze głębiej niż poprzez pryzmat historyczno-politycznych kategorii i przyjąć prawdę, jaką przekazuje nam Słowo Boże; prawdę o tym, że to Bóg dosyć napatrzył się na udrękę swego ludu, że nasłuchał się narzekań na ciemiężców i dobrze zna tego ludu uciemiężenie i dlatego zstąpił, by go wyrwać z jarzma i wyprowadzić ku wolności.

Jeśli chcemy zrozumieć dlaczego żyje się nam tak trudno i wszystko wydaje się bardzo skomplikowane, to trzeba nam wejść w proponowaną tu perspektywę biblijną, spojrzeć na nasze najnowsze historyczne doświadczenia i dostrzec, że to wielkość daru nas przerasta. Z perspektywy biblijnej, z perspektywy wysłuchanej modlitwy widać, że czas, w którym żyjemy zawiera coś więcej niż można wyjaśnić ustępstwem władzy czy wytrwałością społecznych dążeń. Dlatego w świetle wiary dar wolności zawiera wezwanie do czynnej współpracy z łaską. Odnawianie więzi w duchu solidarnej miłości to właściwie jedyna droga do tego, by godnie przyjąć ten dar i nie zmarnować go. Nasze wielkopostne nawrócenie nie byłoby ani pełne ani skuteczne bez uwzględnienia tego, że dar wolności jest darem danym dla budowania jedności w różnorodności. Ta praca jest konieczna i poddawanie się nastrojom przygnębienia, bierność, bezpłodne krytytykanctwo i inne podobne postawy na równi z niezgod czy agresją są przeciwne dziełu Opatrzności Bożej.

Z drugiej strony fakt, iż w świetle wiary odkrywamy Bożą Opatrzność nad nami nie oznacza, że w jakimś momencie będzie nam wolno oczekiwać odwrócenia naszej sytuacji jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czeka nas ciężka praca nad odnową siebie i naszych wzajemnych więzi, nad naprawieniem zła, jakie wyrządziła niezgoda i agresja. Bez tej pracy, owocu nawrócenia, ryzykujemy znowu utratę wolności. Musimy się modlić o to, byśmy w tej pracy wytrwali i nie poszli na łatwiznę lub skróty, ulegając lękom i poddając się małodusznie pokusie wycofania się w sferę prywatności czy zamknięcia się w mniejszej lub większej grupie "sprawiedliwych" odwracających się od reszty lub zagrzewających się do walki z nimi. Obyśmy mieli odwagę pójścia drogą dialogu, który odnawia więzi z bliźnimi i otwiera drogę do Boga.
 
 

BÓG JEZUSA



Na ogół szczerze pragniemy, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni. W momencie jednak, kiedy wyobrażamy sobie (i na tej podstawie próbujemy określić) warunki dostąpienia zbawienia przez bliźnich, wygląda to często tak, jakby jedni ludzie określali warunki, na jakich drudzy mogą dostąpić łaski przebaczenia i zbawienia. Wiąże się to z ogromnie ciasnym rozumieniem takich istotnych pojęć jak apostolstwo czy nawrócenie i prowadzi do napięć i wzajemnego wykluczania się. W gruncie rzeczy pojawia się tu pokusa dyktowania warunków Bogu i branie Mu za złe, że jest Bogiem dobroci według swojej boskiej miary a nie według ludzkiej. Nasuwają się tu pytania, którymi Jezus puentuje przypowieść o robotnikach najętych do winnicy w różnych porach dnia: Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry? Opór, jakiego doświadczał Jezus z różnych stron pochodził m. in. stąd, że nie brał On udziału w grze społecznych oburzeń czy potępień i nauczał, że nie jest wolą Ojca (...), który jest w niebie, żeby zginęło jedno z tych małych oraz że w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych.

Jezus jest nadzieją każdego człowieka. On bowiem nie wykluczał nikogo i nie ograniczał swoich kontaktów do jakiejś szczególnej kategorii ludzi, np. tylko do pobożnych i tzw. porządnych, albo tylko do grzeszników, celników i do tych społecznie napiętnowanych. Dla Jezusa nie było ludzi, czy miejsc do uniknięcia. Dla Niego było ważne, by nigdzie nie grać, by nie udawać ani się nie podlizywać ludziom, lecz dla wszystkich mieć odpowiednie słowo: słowo, które współbrzmiałoby z całą Jego istotą, słowo prawdy w miłości, czyli

SŁOWO DOBROCI,

które objawia, że w domu Ojca jest mieszkań wiele i że Ojciec pragnie, by Jego dom był zapełniony. Stąd i swoich uczniów pośle na cały świat, pokazując im - jak to uczynił ze św. Piotrem posłanym do poganina Korneliusza - że nie wolno żadnego człowieka uważać za skażonego lub nieczystego.

Rozważmy pokrótce scenę z Ewangelii wg św. Łukasza (7, 36-50), gdy Jezus znajduje się w domu faryzeusza Szymona i tam podczas posiłku zbliża się do Niego kobieta, która w mieście prowadziła życie grzeszne. Kobieta ta dowiedziawszy się, że Jezus jest w domu Szymona przyniosła flakonik cennego olejku, zbliżyła się do Jezusa i obmywając łzami Jego stopy namaszczała je olejkiem. I wtedy Szymon mówił do siebie: Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą. Za tym rozumowaniem zgorszonego Szymona, który nie tylko się uważa, ale pewnie i jest porządnym i wierzącym człowiekiem, kryje się pewna koncepcja Boga, do której nie przystaje zachowanie Jezusa. Gdyby On był prorokiem... Gdyby był mężem prowadzonym przez Boga, to ze względu na Niego właśnie powinien zachować się zupełnie inaczej - taka zdaje się być sugestia Szymona. Jaki obraz Boga wyłania się ze zgorszenia Szymona? Bóg Szymona to Bóg, który nie zbliża się do grzesznika i nie chce z nim mieć nic wspólnego, dopóki ten nie spełni pewnych warunków. Jest to Bóg sprawiedliwych, porządnych, pobożnych i pewnych swoich zasług ludzi, a nie Bóg grzeszników. Potwierdzenia takiego obrazu Boga Szymon oczekuje od Jezusa. Jezus tymczasem ukazuje całkiem inne oblicze Boga! Nie czyni tego przez pouczanie Szymona. Czyni to, wydobywając na światło dzienne kontrast między dwoma postawami: między postawą grzesznicy świadomej swojej grzeszności, szukającej zbawienia prostą ufnością, a postawą Szymona pewnego swojej sprawiedliwości i płynącego stąd "prawa" do zbawienia. Tę różnicę postaw wydobywają na jaw słowa Jezusa: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. Oto paradoks: grzesznica okazuje się osobą kochającą, szukającą Królestwa Bożego a ten, co uważał się za sprawiedliwego okazuje się człowiekiem, który chciałby, by ludzie dostępowali zbawienia na innych warunkach - by sobie na nie zasługiwali. Taka jest często postawa ludzi autentycznie uczciwych, ale przeżywających swoją uczciwość jako coś, co daje im prawo do zbawienia. Jest to bardzo subtelna pułapka, która więź z Bogiem przemienia w mniej lub bardziej ukryte roszczenie, a religijne posłannictwo względem innych ludzi pozbawia charakteru świadectwa i czyni zeń karykaturę służby. Zbawienie nie jest prawem człowieka, lecz darem łaski. Nadzieja zbawienia, to nie nadzieja nagrody, lecz niezasłużalnego w żaden sposób daru miłości. Religijne posłannictwo, to nie głoszenie warunków zbawienia i sprawdzanie czy ktoś je spełnia czy nie, lecz głoszenie i świadczenie o niezasłużonej miłości Boga do człowieka. To miłością Bóg przekonuje grzesznika, by się nawrócił. Realna możliwość potępienia, nie jest groźbą Boga, lecz tragicznym skutkiem odrzucenia miłości przez człowieka. Grzech, zdrada i potępienie wieczne są możliwe tylko dlatego, że Bóg jest dobry i że my o tym na dnie naszego jestestwa (przynajmniej podświadomie) wiemy. Bóg nie przekonuje człowieka do siebie czym innym, jak tylko miłością. Czyż nie taka jest najgłębsza

WYMOWA KRZYŻA,

który jest odpowiedzią Miłości na brak miłości?

O grzesznicy, która przyszła do domu Szymona Jezus powiedział, że bardzo umiłowała. Znaczy to, że nie skoncentrowała się na sobie, na swoich grzechach, tylko na przebaczeniu, na zbawieniu, które przyjęła z prostotą i ze wzruszeniem. Niezasłużona dobroć wyzwoliła w niej ufną miłość i - możemy przypuszczać - skuteczną wolę zmiany życia, która jest owocem a nie warunkiem łaski. Praca nad sobąš nie polega na zasługiwaniu sobie na miłość Boga, a opłakiwanie własnego grzechu jest wtedy autentyczne, jeśli jest połączone z przyjęciem uprzedzającej miłości Boga. Przyjęcie Bożej dobroci pomaga uczciwie zobaczyć własną sytuację, odwrócić serce od zła i uradować się nowym życiem. Pozwólmy się Bogu kochać według Jego miary. Pozwólmy Mu kochać innych grzeszników i nie odstraszajmy ich przed Jego miłością mnożeniem warunków, które dopiero uczynić by ich miały godnymi przebaczenia i miłości.

Czy jednak podkreślanie cierpliwej i bezwarunkowej dobroci Boga Jezusa wobec grzeszników i błądzących nie będzie równoznaczne z banalizowaniem zła i z zachętą do zuchwałości? Czy nie będzie to rozmywaniem słusznych i trudnych wymagań, pójściem na łatwiznę ustępstw? Aby przekonać się do Boga ewangelii i nie dać się kusić obrazem Boga warunkującego swoją miłość, wsłuchajmy się jeszcze w inny tekst ze św. Łukasza: w znaną nam wszystkim bardzo dobrze przypowieść "O synu marnotrawnym". Gdy punktem wyjścia do rozważenia tej przypowieści jest koncentracja na sytuacji grzesznika, to może się ono stać okazjš do subtelnie ukrytego użalania się nad sobą, czy nawet do pomniejszania Bożego daru. Może wyglądać to mniej więcej tak: "To fakt, jestem dzieckiem marnotrawnym, ale jestem biedny i słaby. Już w sumie odpokutowałem. Sam się niejako ukarałem. Teraz powracam i mogę się spodziewać, że otrzymam jakieś miejsce w domu, choćby nawet jako najemnik." Przy postawieniu syna marnotrawnego w centrum uwagi, zachowanie się Ojca z przypowieści może zostać uznane za zaspokojenie jakiegoś oczekiwania znajdującego swoje uzasadnienie nie w miłości Ojca, lecz w prawie syna. Jeśli natomiast w centrum naszego rozważania postawimy postawy, czyny i słowa Ojca, to otworzy się przed nami zupełnie inna perspektywa.

Centralną postacią przypowieści tak naprawdę nie jest syn, lecz od początku do końca jest nim Ojciec. Zachowanie się obydwu synów odsłania nam całą prawdę o jego miłości. To jego miłość sprawia, że syn, który zachował się niegodnie nie przestaje ani na moment być synem. Miłość Ojca nie stawia warunków, nie zależy od zachowania się syna. Syn roztrwonił połowę majątku Ojca, ale nie pomniejszył Jego miłości! Już sam fakt, że Ojciec dał synowi połowę majątku, świadczy o tym, że rezygnuje on z zatrzymania syna przy sobie nawet łagodnymi środkami nacisku. Ojciec rezygnuje z prawa, jakie mu przysługuje i które mógłby wyegzekwować. Nie używa swojej przewagi nad synem, by uniemożliwić mu popełnienie fałszywego kroku, którego skutki mógł przewidzieć. Miłość, jaką Ojciec kocha swojego syna jest tego rodzaju, że nie potrzebuje żadnej sankcji, żadnych środków nacisku. Syn mógł się uchylić spod władzy Ojca, ale nie mógł przeszkodzić Ojcu kochać! Dlatego powrót syna jest - owszem - ogromną radością, głębokim wzruszeniem dla Ojca, ale nie jest jego tryumfem nad synem. Ojciec ujrzał syna, gdy ten był jeszcze daleko, wybiegł naprzeciw niego i rzucił mu się na szyję i ucałował go. W całym zachowaniu Ojca nie było więc cienia obojętności na los dziecka.

Ojciec jest również bohaterem drugiej części przypowieści. Pierworodnemu, którego zaślepiła zazdrość mówi: moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną. Ojciec cierpliwie tłumaczy pierworodnemu, który nie może pogodzić się z tym, że bratu nie postawiono żadnych warunków. Resentyment przeszkadza mu uczestniczyć w radości Ojca. Nie rozumiejąc miłości, odwołuje się do sprawiedliwości jakby nie był pierworodnym, lecz najemnikiem, który złym okiem patrzy na to, że jego pan jest dobry wobec innego najemnika. To patrzenie złym okiem na dobroć Ojca sprawia, że braterstwo degraduje się do konkurencji między najemnikami, a sam Ojciec zamienia się w podlegającego niezrozumiałym nastrojom pana. Oto jak resentyment odwołujący się do sprawiedliwości wypacza więzi pierworodnego z Ojcem i z bratem. Ojciec zaś pokazuje starszemu, jak on sam może również kochać swego młodszego brata: na wzór Ojca!

Taki obraz Boga obala nasze wyobrażenia o Nim, które często są owocem projekcji relacji pana i najemnika nałożonej na rzeczywistą relację Boga do człowieka. Nauczanie i życie Jezusa, Jego śmierć i zmartwychwstanie to właśnie

DOBRA NOWINA

o takim Bogu, który bezwarunkowo kocha grzesznika. Jezus, nasz Starszy Brat, nie jest jak starszy brat z przypowieści i nie patrzy złym okiem na dobroć Ojca, lecz nas o niej przekonuje argumentem krzyża.

Ileż się może zmienić w naszym życiu, jeśli przyjmiemy dobrą nowinę! Możemy przestać się bać o siebie, przestać obmyślać usprawiedliwienia, możemy uznać i wyznać nasz grzech, zrozumieć siebie i bliźnich, i odnowić z nimi więzi braterstwa, możemy zaufać miłości! Możemy być dobrymi ludźmi nie dlatego, żeby sobie zasłużyć na miłość, lecz dlatego, że jesteśmy kochani.

Rodzi się pytanie: Jak to możliwe, że wobec takiej dobrej nowiny jest w nas ciągle tyle lęku przed Bogiem? Ten lęk utrudnia nam nawrócenie, zawierzenie i ofiarowanie się Bogu. Sprawia, że niejednokrotnie pragniemy pozbyć się Boga z naszego życia. Obawiamy się, że gdy Mu zawierzymy, On wykorzysta to nasze zawierzenie przeciwko nam. Nasza zdolność zaufania jest sparaliżowana zdradą. Ale to nie Bóg zdradza i nadużywa zaufania. Zaufania nadużywa człowiek i człowiek (często najbliższy) zdradza człowieka. Przeniesienie tych ludzkich raniących zachowań na Boga i formowanie Jego obrazu według naszych zranień paraliżuje nas i przeszkadza w zaufaniu Jego miłości.

Co więc robić? Uwierzyć, że Bóg jest Bogiem a nie człowiekiem! Odwrócić porządek i nie mierzyć Boga naszą miarą; starać się uzdrawiać nasz nieporządek, ból i lęk miarą dobroci, jaka jest w Bogu.