Losy gorsze od śmierci
Back Home Up Next

Okruchy dnia
Losy gorsze od śmierci
Nikt ze mną nie pójdzie
Twarzą w twarz
Piękni i przeklęci
Albo - albo
Poddani Microsoftu
Szpieg doskonały

Dowcip Eda Wynnsa o tej kobiecie, u której był pożar (i która nadaremno polewała go wodą) to najśmieszniejszy p r z y z w o i t y dowcip świata. Najśmieszniejszy nieprzyzwoity dowcip świata opowiedziała mi moja tłumaczka z Moskwy, Rita Rait, która zmarła kilka lat temu w wieku prawie dziewięćdziesięciu lat. (Była geniuszem językowym, jadaczką Ruberta Burnsa, tłumaczyła mnie, J.D. Salingera, Sinclaira Lewisa i Johna Steinbecka z angielskiego, Franza Kafkę z niemieckiego, i tak dalej. Razem z Jill spędziliśmy z nią trochę czasu w Paryżu, gdzie prowadziła badania nad jakimiś dokumentami, spisanymi w całości po francusku). Podczas drugiej wojny światowej była tłumaczką na amerykańskich i brytyjskich statkach transportowych, wożących żywność i amunicję do Murmańska w północno-zachodniej Rosji (nad lodowatym Morzem Barentsa), narażonych na ciągłe ataki niemieckich samolotów i łodzi podwodnych. Potrafi bezbłędnie naśladować kilka brytyjskich akcentów; dowcip opowiedziała nam w cockney'u.

Szkielet najśmieszniejszego nieprzyzwoitego kawału świata (bo nie ma już Rity, żeby opowiedziała go w cockney'u) jest następujący: umarł pewien ekscentryczny milioner angielski, a w swym testamencie przeznaczył ogromną sumę pieniędzy na nagrodę za najdowcipniejszy limeryk. W testamencie zaznaczył, że najdowcipniejsze limeryki bywają równocześnie bardzo sprośne, zatem sprośność (choćby najgrubsza) nie może dyskwalifikować żadnego z kandydatów do nagrody. Ustalono więc skład prześwietnego (ale nie przeświętego) jury, a limeryki napływały całymi tonami. W kraju (nie zapominajmy, że działo się to w Wielkiej Brytanii) nie mówiono o niczym innym. Wreszcie jurorzy orzekli, że konkurs wygrała pewna gospodyni domowa ze wschodniej Anglii. Decyzja jury była nie tylko jednogłośne, ale i bardzo głośna. Nagrodzony wiersz okazał się niewątpliwie najdowcipniejszym limerykiem świata, ale niestety ze względu na swą niezwykłą sprośność nigdy nie zostanie opublikowany w żadnej formie.

Cały kraj oczywiście szalał z ciekawości - podobnie zachowuje się każdy, kto wysłucha początku tego wspaniałego opowiadania. Jury trwało przy swoim werdykcie równie mocno, jak my przy tym, że świat cywilizowany nie zniósłby podobnej nieprzyzwoitości. Oczywiście wszyscy rzucili się na autorkę, gospodynię domową, na pierwszy rzut oka uosobienie przyzwoitości, która nagle stała się sławna i bogata. (Rita, opowiadając ten dowcip - usłyszała go kiedyś od angielskiego marynarza - stawała się w tym momencie tą gospodynią, pruderyjną a jednocześnie niesłychanie dumną z niezgłębionych zasobów kosmatych myśli, dzięki którym wygrała konkurs). Całkowicie zgadzała się z jurorami, że jej dzieło jest tak nieprzyzwoite, choć błyskotliwie dowcipne, że, trudna rada, ona i członkowie jury zabiorą je ze sobą do grobu. Ale ponieważ trwała wojna, a fabryki przestawały produkować broń, bo mało kto jeszcze pracował w Anglii, właśnie z tej ciekawości sam Winston Churchill namówił ją, żeby wystąpiła w BBC i wygłosiła swój limeryk, zastępując każdą sylabę każdego słowa, które wyda się jej nieodpowiednie dla uszu szerokiej publiczności, pustym dźwiękiem "pa".

Wystąpiła.

Radio nadało ocenzurowany limeryk. Brzmiał on tak:

Pa pa pa pa pa pa pa pa pa,
Pa pa pa pa pa pa pa pa pa!
Pa pa pa pa pa pa,
Pa pa pa pa pa pa!
Pa pa pa pierdolona cipa.

Rita (rodowita Rosjanka, ale miała przodka Szkota, stąd jej nierosyjskie nazwisko) opowiedziała nam cały kawał, a potem zaświergotała z całą niewinnością, na jaką ją było stać: "Angielski nie mój język, tak ja wszystko powiedzieć mogę, co chcę, choćby nie wiem jak brzydko. Jaka swoboda! Jaka radość!"

Tłumacze powinni dostawać takie same honoraria, jak autorzy. Mówiłem to kilku z moich zagranicznych wydawców, proponując nawet, że sam wezmę mniej, żeby tłumacz mógł dostać więcej. Równie dobrze mogłem im mówić, że Ziemia jest płaska, a ja mam na to dowody! W listopadzie 1983 roku powiedziałem co następuje grupie tłumaczy zebranych w Uniwersytecie Columbia:

"Pierwszym krajem, w którym wydano mnie w języku innym niż angielski, były Niemcy Zachodnie, gdzie w roku 1964 pojawiła się moja pierwsza powieść Pianola (Scribner's,1952) jako Das Höllische System. Tłumacz, Wulf H. Bergner, znał amerykański angielski tak świetnie, że nawet do głowy mu nie przyszło, żeby mnie spytać, co miałem na myśli pisząc to czy tamto. Wcale z niego nie kpię, naprawdę tak było. Mówiono mi potem, że to świetny przekład. Wierzę, nie sprawdzam, choć znam trochę niemiecki. Z powodów, których nie potrafię w tej chwili wytłumaczyć, nie znoszę czytać siebie, nawet po angielsku. Jeżeli miałbym jakoś nazwać tę prymitywną nerwicę: niech będzie "zażenowanie chroniczne".

Znacznie więcej zabawy miałem z następną tłumaczką tej książki, Robertą Rambelli z Genui. To ona wysłała mi pierwszy list, jaki kiedykolwiek dostałem od tłumacza. Wciąż pamiętam dwa z jej rozkosznych pytań: "Co to jest rumble seat? Co to jest Ferris wheel?" Z największą radością powiedziałem jej coś, co wie tak niewielu Amerykanów: że "koło Ferrisa" powstało pierwotnie jako urządzenie umożliwiające podnoszenie obserwatorów artyleryjskich ponad wierzchołki drzew, a zostało zastosowane po raz pierwszy przez Wielką Armię Republikańską podczas wojny secesyjnej.

Następną książkę napisałem dopiero po siedmiu latach. Wcale nie z powodu jakichś tam problemów duchowych, ale finansowych. Kupę forsy kosztuje pisarza utrzymanie rodziny podczas pracy nad książką. Przez siedem lat nie było mnie na to stać.

Druga książka to Syreny z Tytana (Dell, 1959), a pierwszymi cudzoziemcami, którzy się do niej zabrali, okazali się Francuzi. Ich tłumaczka, Monique Theis, nie miała do mnie żadnych pytań. Podobno w wielu miejscach, w których nie zrozumiała amerykańskiego angielskiego, można się nieźle ubawić. Ale potem napisała do mnie moja stara znajoma, Roberta Rambelli, że znowu wynajęto ją, by tłumaczyła mnie Włochom, i miała mnóstwo pytań - zdaje się pięćdziesiąt trzy. Zakochałem się w niej wtedy, a sądzę, że i ona we mnie.

Wkrótce potem mój syn Mark, który sam miał zostać nie tylko pisarzem, ale i pediatrą, wyjechał do Europy wydać to, co zarobił łowiąc skorupiaki na przylądku Cod. Namawiałem go, żeby odwiedził Robertę w Genui. Posłuchał tatusia. (Ja nigdy nie poznałem jej osobiście ani nie pojechałem do Włoch). Pojawił się w jej domu; była wielce podekscytowana wizytą. Ale rozmawiać musieli na papierze, jakby oboje byli głuchoniemi: Roberta nie rozumiała angielskiego mówionego, w tym języku potrafiła tylko czytać i pisać - a propos, dokładnie tak jest z moim francuskim. Czy to nie ironia? Odpowiem: wcale nie. To piękne.

Obie książki zostały porwane przez piratów ze Związku Radzieckiego, który w tamtych czasach nie zamierzał mieć nic wspólnego z kapitalistycznym spiskiem, z "tak zwaną" Międzynarodową Konwencją o Prawach Autorskich. Od tamtejszych tłumaczy nie otrzymałem ani słowa, co nie było dla mnie żadną nowością, bo podobnie potraktowali mnie tłumacze z Niemiec i Francji, a potem jeszcze z Danii i Holandii.

Mam teraz sześćdziesiąt jeden lat, więc od tego czasu przewinęło się przez moje życie wiele książek i wielu tłumaczy. Najbardziej wyśmiewałem się z Francuzów, bo ciągle ktoś mi donosił, że dopuścili się strasznego partactwa; nie kontaktowali się ze mną, a gdy jeździłem do Francji, nikt jakoś specjalnie mnie tam nie lubił. Za to francuski tłumacz moich dwóch ostatnich książek, Robert Pépin, który pisze też własne powieści, mówi po amerykańsku-angielsku lepiej niż ja. Zostaliśmy przyjaciółmi. Nie tylko to; mimo całej swej płynności w amerykańskim angielskim, w listach zadaje mi mnóstwo bardzo dobrych pytań, więcej nawet, niż kiedyś kochana Roberta Rambelli, która jest teraz w niebie.

A choć nie przestaję wyrażać oburzenia, że Związek Radziecki nie płaci mi ani kopiejki wydając moje dzieła napisane przed laty a prawie nic za to, co stworzyłem potem, jedną z moich rosyjskich tłumaczek, Ritę Rait, polubiłem bardziej niż kogokolwiek spoza mojej rodziny. Pierwszy raz umówiliśmy się i spotkali w Paryżu, a potem odwiedzałem ją jeszcze dwa razy w Moskwie i raz w Leningradzie. Sądzę, że nawet gdyby nie była moją tłumaczką, i tak szalelibyśmy za sobą.

W moich książkach jest trochę tak zwanych brzydkich słów, bo moi Amerykanie, a przede wszystkim żołnierze, mówią tak, jak mówią naprawdę. Rosyjskich odpowiedników takich słów nie wolno wydać drukiem w ZSRR. Rita Rait miała już ten problem wcześniej, gdy tłumaczyła Buszującego w zbożu J.D. Salingera. Jak sobie poradziła? Otóż zdaje się, że tematy łóżkowe, czy raczej nasienne (od "siana"), można omawiać tam tylko jakimś archaicznym dialektem wiejskim, uważanym za nieszkodliwy, bo folklorystyczny, nawet gdy chodzi o ekskrementy, stosunki płciowe i tak dalej. Tłumacząc Salingera i mnie, Rita użyła takiego właśnie sielskiego słownictwa. Tak ci to nas urządziła, hej!

W ogóle o przekładach moich książek mogę mówić bez końca. Osobnego studium wart jest ból, jaki sprawiłem tłumaczom nadając jednej z moich książek tytuł Jailbird. Okazało się, że w krajach o dłuższej historii niż USA nie istnieje słowo określające osoby, które trafiają do więzienia regularnie, raz po raz. Dzieje się tak dlatego, że nasz system więzienniczy, wynalazek amerykańskich kwakrów, jest tak świeży. Najbliższe, co mogli wymyślić Europejczycy, było odpowiednikiem ich słowa "szubienicznik", co zupełnie nie oddaje tego, o czym pisałem: przestępcy z nawyku, bo przecież nie da się wieszać tego samego człowieka kilka razy pod rząd.

I w końcu wszyscy tłumacze musieli całkowicie zmienić tytuł.

Und so weiter. Jeżeli skorzystałem z tej okazji, by wspomnieć szczególnie sympatycznych tłumaczy moich dzieł, nie zrobiłem tego po to, by twierdzić, że przy pracy nad przekładem konieczne są takie kontakty towarzyskie. Od tłumacza wymagam tylko jednego: musi być lepszym pisarzem niż ja, i to przynajmniej w dwóch językach, w tym w moim.

Ale teraz muszę wracać do domu, bo czeka na mnie mnóstwo zaległej korespondencji, a szczególnie bardzo rozwlekły list od mojego japońskiego tłumacza, pana Shigeo Tobity, który pragnie dowiedzieć się między innymi, co znaczy "Four Roses". "Czy to bardzo drogie wino?"

Otóż nie. "Four Roses" nie jest bardzo drogim winem.

(Koniec wystąpienia).

Pięć miesięcy później (nie, żeby był tu jakiś związek) wieziono mnie na wózku w środku nocy na oddział intensywnej terapii szpitala St Vincent's na płukanie żołądka. Próbowałem się zabić. To nie było wołanie o pomoc. Ani załamanie nerwowe. Ja pragnąłem "Głębokiego snu" (Raymond Chandler), chciałem "Zatrzasnąć wielkie drzwi" (John D. MacDonald). Koniec żartów, koniec z kawą, koniec z papierosami.

Chciałem się stąd wynieść.

(Pod koniec Dodatku znajdziecie esej o związkach talentu z chorobą umysłową, który napisałem znacznie później.)


1. Akcent londyńskiego (lumpen)proletariatu. Powrót

2. Dodatkowe, rozkładane miejsce siedzące z tyłu (starego) samochodu. Powrót

3. Słownik angiełsko-polski Stanisławskiego: "Ferris wheel .- koło diabelskie (w wesołym miasteczku)". My, Polacy, możemy stwierdzić z dumą, że choć nasz "Recydywista" też nie jest idealnym odpowiednikiem amerykańskiego "więziennego ptaszka" (tak brzmiałoby dosłowne tłumaczenie tytułu), to i tak jesteśmy o całe kilometry bliżej niż reszta eu.ropejskich "szubieniczników". Czyżby i u nas więziennictwo organizowali kwakrzy? Powrót

4. To żart, oczywiście. Powrót

5. "Four Roses" (cztery róże) nie jest bardzo drogim (i dobrym) winem, ale bardzo tanią (i niezbyt dobrą) whisky. Powrót

 

 
This website has been optimised for 800x600.
© Jan Rybicki 2003