| | A to kto?
Zawsze jest ktoś, kogo nikt nie pamięta. Na grupowej
fotografii, w tej połyskliwej spłaszczonej czasoprzestrzeni, istnieję tylko
ci, którzy stali się sławni lub niesławni, albo ci, których twarze kojarzę
się ze wspólnymi przeżyciami.
Kto to mógł być? Zwisające bezwładnie ręce i para stóp,
starannie ustawionych do zdjęcia, półuśmiech profilu zwróconego ku osobie,
która miała stać się centralną postacią uwiecznionej chwili, jedyną ostro
zarysowaną twarzą; w polu większej ostrości tkwi ktoś jeszcze, ale tę
peryferyjną postać można wyretuszować, bo nie należy do wspomnienia, przywołanego
przez zdjęcie.
Ale gdyby teraz ktoś podszedł - czekaj! - i rozpoznał tę
osobę, tę, której nikt nie zapamiętał, natychmiast pojawiłoby się nowe
odczytanie fotografii. Pojawiłoby się coś innego, jakieś inne znaczenie,
jakaś obecność, zagubiona gdzieś po drodze, może nawet jakaś tajemnica.
Vera Stark, absolwentka prawa, kobieta skłonna do pedanterii, która to cecha
narasta z wiekiem U osób zorganizowanych i sumiennych, znalazła kiedyś
obrazek, który, jak jej się zdawało, dawno wyrzuciła, gdy znowu usiłowała
zacząć życie od nowa. Nie był to jednak żaden zapomniany oleodruk, ale zdjęcie;
zdjęcie, które przesłała swemu pierwszemu mężowi, gdy jako oficer
kwaterował w Egipcie podczas wojny - ich wojny, tej ostatecznej wojny, a nie
jednej z tych, które pleniły się potem, nie kończąc się defiladami zwycięstwa.
Musiał widać przechować to zdjęcie, pewnie przywiózł je ze sobą w
wojskowym plecaku. Była to pocztówka - ta konkretna pocztówka - którą wysłała
mu z gór; zdjęcie malej grupki przyjaciół, z którymi wybrała się wtedy na
wycieczkę. Na odwrocie (odwraca je teraz, ciężkie niczym kamień) znajdowały
się zwykle, telegraficzne uwagi, nabazgrane przy kiosku, w którym kupowała
znaczki - piękna pogoda, mnóstwo wspinaczek i łażenia, pływania w czystych
stawach, hotel ten sam co dawniej, ale zszedł na psy. Pozdrowienia od tego i
tamtego - bo ci, co na zdjęciu trzymają się pod ręce, to ich wspólni
przyjaciele. Jedna tylko twarz była nowa: mężczyzna, który stoi obok niej -
wokół twarzy narysowano kółko, a informacje, jak się nazywa, wciągnięto
pionowo obok opisu pogody.
W tej pocztówce nie chodziło wcale o to, co napisała na
odwrocie. Prawdziwą wiadomością było to atramentowe kółko wokół twarzy
nieznajomego: tak wygląda człowiek, który jest moim kochankiem. Kocham go, śpię
teraz z tym, który stoi obok mnie; widzisz, nic nie ukrywam.
Ale maż przeczytał tylko tekst na odwrocie. Kiedy wrócił z wojny, nie zdawał
sobie sprawy, że nie wraca do niej. Zdezorientowana, broniła się, raz po raz
powtarzając: - Przecież ci go pokazałam, przecież zaznaczyłam go kółkiem
na tym zdjęciu. Myślałam, że przynajmniej znamy się na tyle, by... Jak mogłeś
się nie domyślić! Ty po prostu nie chciałeś się domyślić!
Tak, to na pewno on, w zupełnej nieświadomości, przywiózł zdjęcie ze sobą
razem z innymi pamiątkami tej swojej wojny, przywiózł je i oto jest; nikt ani
go nie podarł, ani nie wyrzucił, gdy dzielili się wspólną własnością w
trakcie praktycznych, przyziemnych czynności, jakich trzeba wykonać mnóstwo,
by rozwód stał się faktem. A po czterdziestu pięciu latach ona znów patrzy
na tę samą fotografię i widzi w fakcie istnienia tego zdjęcia, które powróciło
do niej, przeleżawszy na półce w stercie kopert starych płyt, wieczne
potwierdzenie jego nieświadomości.
*
Vera i Bennet Starkowie wydali przyjęcie z okazji którejś
rocznicy ślubu; było to w roku, gdy otwarto więzienia. Panował nastrój
sprzyjający wszelkim obchodom; delegacje klubów sportowych, kół gospodyń i
spędzone dzieci szkolne otaczały stary domek Nelsona Mandeli w Soweto,
ustawiając się w kolejce, by go uściskać, a zagraniczni dyplomaci robili
sobie z nim zdjęcia. Starkowie są tak starym małżeństwem, że zwykle nie
celebruję własnego święta, ale czasem korzystali z tego pretekstu, by zrewanżować
się za wszystkie zaproszenia, spłacić hurtem zobowiązania towarzyskie, jak
mawia Vera, i właśnie rok ów był
świetną okazją, by zrobić coś więcej: okazję, by choć trochę ulec
powszechnej euforii - wiedzieli, że wkrótce się skończy, ale wiedzieli też,
że należy im się po tych dziesięcioleciach bezowocnej pracy, kiedy sukces
zaskoczył ich jak zmartwychwstanie. Przyszli oczywiście koledzy Very z Legal
Foundation i biali, którzy brali aktywny udział w kampaniach przeciwko
przetrzymywaniu ludzi w więzieniach bez sądu, przymusowym przesiedleniom całych
społeczności i pozbawieniu czarnych praw wyborczych; pod drzewem w ogrodzie,
popijają piwo z puszek, skupili się przywódcy organizacji studenckich,
solidaryzujących się ze strajkującymi; kilku wojujących czarnych duchownych
i jeden duchowny Afrykaner, obłożony ekskomunika za herezję potępiania
segregacji; czarny lekarz, który ukrywał i leczył młodych bojowników,
rannych w ulicznych bitwach z wojskiem i policją; przywódcy czarnych społeczności,
organizatorzy bojkotów; paru białych niedobitków ulicznych zgromadzeń starej
Partii Komunistycznej, kampanii biernego oporu z lat pięćdziesiątych i wieców
Congress Alliance, komitetów wszelkich organizacji fasadowych z okresów
delegalizacji. Byli też i nieobecni. Ci z Podziemia nie przekonali się
jeszcze, czy mogę się ujawnić; negocjacje z rządem w sprawie nietykalności
dla działaczy politycznych szły jak po grudzie. Jeden z nich pojawił się
niespodzianie - wejście miał iście kabaretowe - błyszcząc koszulą w
floletowo-żółte kwiaty, święcąc uśmiechem spod daszka czarnej, skórzanej
czapki - towarzysze walki z ,,Nadziemia" powitali go niedźwiedzimi uściskami
i poufałym poklepywaniem po plecach, a gospodyni zareagowała tak, jak wtedy,
gdy nie wiedziała, jak własnemu synowi okazać wzruszenie, wymotane przyjazdem
z internatu - znosząc w darze najlepsze dania i trunki.
Szczególny charakter przyjęcia podkreślała jeszcze obecność tegoż syna,
Ivana, który przyjechał w odwiedziny z Londynu, gdzie zrobił karierę jako
bankier. Otaczająca go atmosfera - miał na sobie tak zwany (na Jermyn Street)
strój sportowy: jedwabiście zamszowa kurtkę, fular z ,,Liberty" i
mokasyny z kutasikami - sprawiała, ze wprawiał w pewnego rodzaju zakłopotanie
swoją matkę (ojciec i tak nigdy nie zdradzał własnych uczuć) iluzję, ze
należy' do grona współpracowników i towarzyszy; że, by wrócić do domu,
wystarczy wsiąść w samolot. A choć przyjęcie odbywało się nie tylko dla
uczczenia rocznicy tak trwałego małżeństwa, lecz również z okazji
przyjazdu syna (zresztą któż w tak przedziwnych czasach będzie pamiętał,
co wynika z czego), stał się na dodatek tajnym powitaniem jednego z tych
tajemniczych przyjaciół matki. Muzyka trzęsła ścianami, wylewała się do
ogrodu; dyskusje polityczne, picie i tańce trwały do trzeciej nad ranem. Ivan
śmiał się i tańczył z mama do upadłego; odnosiło się wrażenie, ze siły
czerpią ze wzajemnego podobieństwa. Kiedy ten, który wychynął z Podziemia,
zniknął tak, jak się pojawił, nikt nie pytał skąd i dokąd, muzyka jakby
urwała się nagle. Została dziwna, głucha cisza; komora rezonansowa
wszystkich tych kończących się teraz lat, cisza więzień, zniknięć,
wygnania, a dla niektórych śmierci. Już po wszystkim? Tego nie wiedzieli ani
goście, odjeżdżający do łóżek, ani gospodarze zbierający po nich brudne
kieliszki.
Gdy o dziesiątej wieczór zabrzmiał dzwonek, Vera zaraz
otwarta drzwi - w tamtych czasach, w latach czterdziestych, nikt nie obawiał się
napadu. Za progiem stal on, jeszcze w mundurze. Przyszedł sprawdzić, czy nie
zostawił jakichś kluczy, których nie mógł się do- szukać wśród własnych
rzeczy, spakowanych i odstawionych do hotelu, gdzie teraz mieszkał. - Nie mogę
zamknąć walizek, a to cholernie niewygodne, bo wszystko mam poupychane po
trochu to tu, to tam. Nie musiał przepraszać, że pojawia się tak późno bez
zapowiedzi, bo przecie:: znal jej nawyki, zawsze późno chodziła spać, czasem
nawet, gdy już poszedł do łóżka, budził się z pierwszego snu, czując,
jak podeszwa jej stopy przesuwa się po jego nagiej łydce.
Przez kilka chwil trzymała go na progu, niczym domokrążcę, a potem ruszyła
przodem do ich dawnego i salonu, który obecnie należał już tylko do niej.
Szperał w biurku, ona stała, przyglądając się, zupełnie jakby był
hydraulikiem, który przyszedł naprawić kran. Cichym głosem rzucił parę
obojętnych uwag, gdzie mogę być klucze. Przyszedł tu przygotowany na
spotkanie - cała trójka zachowywała się względem siebie w sposób wielce
kulturalny - z jej kochankiem o gęstych, gładkich włosach, przypominających
sierść jakiegoś zwierzęcia, może pantery, i wyraźnej, wypukłej linii
opuszczonych w dół ust - jak to się stał, że nie zwrócił uwagi na te
uderzające rysy na zdjęciu? Biedny, głupi, ufny sukinsyn! Ale kochanka nie było
albo jeszcze nie pojawił się w ,,domu".
- Może są jeszcze w (nie powiedział ,,mojej") starej
komodzie w sypialni - zostawiłem tam trochę rzeczy, które, myślałem, mogą
ci się przydać. Nie masz nic przeciwko temu, ze tam poszukam? - zwrócił się
do niej uprzejmie.
Nagle nakryła wargi wyciągniętymi sztywno w literę V
palcami, nie mogąc opanować śmiechu.
On też uśmiechał się, coraz szerzej, a ulga spływała na nich niczym koła
rozchodzące się po tafli wody.
Poszli razem. Zachowywała się tak, jakby w ogóle nie było
tam łóżka; mijała je, jakby w ogóle go nie poznawała, sama otwierała
szuflady. - Jeszcze nie zdążylam wszystkiego przejrzeć.
Uniósł jakieś papiery. - Twoje stare świadectwa szkolne, uwierzysz? Pomyślałem
sobie, ze może chcesz je zostawić.
- A po co, dobry Boże? Jestem pewna, że zaraz wywaliłabym
je do kosza, to ty musiałeś je gdzieś upchać.
Uczyniła odmowny, obojętny gest.
- Może rzeczywiście kiedyś je przed tobą ocaliłem. Dalej
chcesz być adwokatem?
Energicznie szarpnęła podbródkiem niczym dziecko, które
pragnie czegoś tak mocno, że nie potrafi tego wyrazić słowami. I zaraz, siląc
się na obojętność, uciekła przed tym niepożądanym nawrotem dawnych
zwierzeń.
- Czemu ciągle chodzisz w tym stroju?
- Jeszcze mnie nie puścili do cywila.
A może uwaga ta wcale nie zabrzmiała obojętnie; może, podświadomie,
była reakcję na wstyd, do którego Vera nie chciała przyznawać się przed
sobą - powiedziała ,,w tym stroju", jakby chodziło o afektowane
przebranie, noszeniem którego nie splamił się jej kochanek - cywil.
Narosło między nimi milczenie, kiedy nie da się już nic
powiedzieć. Nic nie pozostało z ich młodzieńczej miłości, ich wspólnego,
niezdarnego wejścia w dorosłość małżeństwem - Vera miała wtedy siedemnaście
lat - przerwanym przez wojnę. Z roztargnieniem zdjął kurtkę munduru, zdobna
naramiennikami, odznakami i baretkami orderów, rzucił ją na krzesło i
przykucnął, grzebiąc w najniższych szufladach komody. Otwarła okno; chciała
dać do zrozumienia, że wrażenie ciasnoty w tym pokoju bierze się z zaduchu.
Stała z założonymi rękami, patrząc, jak on odkłada na
bok papiery w równych, posortowanych stertach, i na te mięśnie, poruszające
się na plecach pod napiętym materiałem koszuli; nie zwracał na nią uwagi,
co widać było po jego karku, ogorzałym od słońca, odsłoniętym przez krótko
przystrzyżone włosy, ciepło ciała, wydającego zapach czystej, odprasowanej
koszuli z niedowierzaniem rejestrowała narastające w niej uczucie. Uciekła
przed tym czymś do kuchni i nalała po szklance soku, ale gdy wzięła do rąk
tacę, poszła z nią do salonu, otwarła butelkę whisky, wróciła do kuchni w
dwie inne szklanki lala alkohol na lód. Do sypialni szła z gotowym: ,,Zdaje się,
że dobrze ci zrobi, jeśli` się napijesz", ale gdy zbliżyła się do
tych ciepłych, promieniujących zapachem pleców, zapomnianych, dobrze znanych
i odkrytych na nowo, dotknęła tylko jego ramienia dłonią, w której trzymała
szklankę. Odwrócił się na ten dotyk i uniósł brwi, przyjmuję napój, na
który rzeczywiście miał ochotę. Wstał, podparłszy się drugą rękę.
Pili.
Nie mieli sobie nic do powiedzenia.
Żywiła nadzieję, że alkohol, rozpuszczony we krwi, przytłumi
naleganie, którym dręczyło ją, nie licząc się z niczym, z jej wolę, z jej
rozumem, jej własne ciało. I nie potrafiła też nic poradzić na to, że to
samo dociera do niego, podobnie jak ja ogarniał ten mydlano-cielesny zapach
koszuli. I on nie spodziewał się tego; na jego twarzy odmalował się wyraz bólu
czy walki ze sobą, ale tylko przez chwilę. Wyjął jej z dłoni szklankę i odłożył
za siebie. Stali tak, bezradnie zwiesiwszy ręce, patrząc na siebie przecząco,
z niepokojem. Wziął ją w ramiona, jej twarz zatopiła się w zapach koszuli.
Kochali się, po raz pierwszy od dwóch lat - na podłodze, wśród papierów,
nie na łóżku, które należało już teraz do niej i kochanka.
A gdyby tamten zastał ich tak wtedy - przecież na pewno miał
klucz do drzwi - jak wtedy potoczyłoby się ich życie?
Sad przyznał Verze dom, a kochanek, Bennet Stark, został jej
mężem dzień po uprawomocnieniu się rozwodu. Porzuciła pracę, która miała
podczas wojny - była sekretarka znajomego z kręgu tych, z którymi utrzymywała
kontakty w tym poprzednim życiu, wstąpiła na praktykę w firmie prawniczej i
wpisała się na zaoczne studia na wydziale prawa. Z pierwszego małżeństwa
nie miała dzieci, a ze żyła z kochankiem z całkowitym przekonaniem, że wkrótce
się pobiorą, drugie zawarła już będąc w ciąży. Dziecko - właśnie Ivan
- rosło w niej, kochanek stał się jej legalną własnością, pracowała i
studiowała równocześnie, by spełnić ambicje, z których zrezygnowała w
pierwszym związku. Podśpiewywała, stąpając ciężko po domu. Nocą, gdy
zasypiała w ramionach wybranego, marząc o wszystkim, co jeszcze może przynieść
życie, przez umysł przewijały się jej przyjemnie, jak refren, wyuczone,
precyzyjne formułki prawnicze. Szczęście swe uważała za rzecz świadomą i
ostateczna. Kiedyś, w pierwszych miesiącach publicznych wystąpień z
kochankiem w roli męża, jakaś nieznajoma zwróciła się do niej z czysto
kobiecym: ,,Co to za cholernie przystojny facet, o, ten, Co rozmawia z ta w
czerwonej sukience?"
On - on był jej. Czasem, gdy budziła się pierwsza, podnosiła
się ostrożnie na łokciu, by patrzeć w jego profil: czerwony, ukośny tuk
zamkniętych warg, delikatne wgłębienie, wymodelowane pod wysokim grzbietem
tego pięknego, orlego nosa, ostro zarysowany, czarny kształt czupryny na tle
białego czoła i skroni i jakby jego lustrzane odbicie - ciemna broda, rosnąca
pod silną, kanciastą szczęką. Gdy poruszał się we śnie na wpół otwierając
jedno oko - czarny diament, znaleziony w głębiach podświadomości - widziała
go nagle takim, jakim zobaczyła go ta nieznajoma, takim, jakim był w oczach
innych, a wtedy rosło w niej poczucie uwielbienia i przekonanie, że wygrała
los na loterii. Czasem też, gdy po kochaniu się, po cudach, których nauczył
ją po raz pierwszy wtedy, w górach, Po pieszczotach, które otoczyły go dla
niej atramentowa obwódka, Vera szlochała i kuliła się, jakby rozkosz miała
w sobie coś z wyrzutów sumienia czy strachu. Pomimo niezwykle zmysłowej,
oddziaływującej na kobiety urody, Bennet nie miał przedtem z nimi wiele do
czynienia, ponieważ był człowiekiem wybrednym - aż poznał tę, która, choć
tak młoda, zaznała już małżeństwa i wybrała go, porzucając inne życie,
innego mężczyznę. Zdawał sobie sprawę, że obudzone przez nią, a dzielone
przez nich oboje uczucie może objawiać się w sposób tak nieoczekiwany;
uspokajał ją więc łagodnie, o nic nie pytając. Ale wtedy ona chwytała jego
dłonie, kładąc je tak stanowczo na swe nabrzmiałe piersi, rozrośnięty
brzuch i między nogi, że tracił głowę i wspaniale łączyli się jeszcze
raz, choć umierał ze strachu o rzucające się wewnątrz niej dziecko.
Dziecko urodziło się zdrowe i silne. W czasie ciąży matka
tak zapatrywała się w jego ojca, że można było spodziewać się dokładnej
repliki celtyckiej czy semickiej urody Benneta; ale mały urodził się z buzią
do złudzenia przypominającą rysy matki w tym samym wieku - na obraz i podobieństwo
samej tylko Very.
Pani Stark jest duszą Legal Foundation. Chociaż nie zgodziła
się przyjęć proponowanego jej stanowiska dyrektorskiego, bo - samolubnie, jak
twierdzi - nie chce marnować czasu na papierkowa robotę, nikt nie wyobraża
sobie, by Fundacja mogła bez niej funkcjonować. Jej spokojna zgryźliwość na
zebraniach, gdy nie zgadza się z innymi w sprawach polityki (wraz z faktem, że
tak często ma rację), dar rozpoznawania i wyławiania prawdy, czy, jak by to
nazwala, faktów, z morza fantazji, które nędza i bezsilność rodzi w umysłach
ludzi ubiegających się o interwencję Fundacji siedzi wtedy, odchylona do tyłu,
głowę, pokryta krótkimi, ciemnoblond włosami gdzieniegdzie poprzetykanymi
siwizną, trzyma prosto, czasem sznuruje lewy kącik ust (co może oznaczać
albo zniecierpliwienie, albo zrozumienie) - to wszystko sprawia, że koledzy z
pracy, od dyrektora po telefonistkę, zawsze wolą ją poprosić o ostatnie słowo.
Koledzy zgodnie i z satysfakcję twierdza, ze Very nikt nie
oszuka. Fundacja nie udziela pomocy prawnej w zwykłym tego słowa znaczeniu;
nie zajmuje się bronieniem w sadzie interesów osób, których nie stać na
adwokata. Powstała w odpowiedzi na beznadziejna sytuację czarnych społeczności,
traktowanych jak zwykły bagaż, który można przekładać z miejsca na miejsce
zgodnie z logikę przesiedlania czarnych z okolic zamieszkanych przez białych.
Logikę można stworzyć z niczego; nie polega ona na tym, czy dana idea jest
prawda czy fałszem, lecz na środkach, dostępnych do jej realizacji. W ramach
zwykłego harmonogramu pracy na ten czy inny tydzień urzędnicy państwowi
gromadzili odpowiednich pracowników skierowanych do nich przez odnośne władze
i ruszali, by zrównać z ziemia domy tej czy innej społeczności, zapakować
mieszkańców oraz ich dobytek na ciężarówki, pochodzące, podobnie jak
reszta państwowego wyposażenia, z państwowych magazynów, i przetransportować
to wszystko na teren wyznaczony przez odnośne władze. Tam przesiedleńcy
otrzymywali blaszane latryny, beczkowozy, czasem namioty, jeśli dostarczono je
z państwowych magazynów. Zdarzało się, że dostarczano im też blachę
falista, żeby mieli z czego zbudować sobie chatki. Zdarzało się, że
pozwalano im zabrać ze sobą resztki zburzonych domów - ramę okienna, parę
desek - ale krowy i kozy nie; czym zwierzęta maja żywić się na połaci
stepu, wykarczowanej i ogołoconej przez ledwo tlącą się, ludzka egzystencję?
Cały ten proces jest doskonale logiczny, przypominała
kolegom pani Stark; musimy zdać sobie sprawę z faktu, że w naszej Fundacji
nie chodzi o jedyny skuteczny sposób obrony tych ludzi, czyli o walkę z władzę,
od której pochodzi ta idea i która ją praktykuje. - Wcale, ale to wcale o to
nam nie chodzi, nie oszukujmy się - my tylko zmagamy się z jej logicznymi
konsekwencjami, szukając kruczków prawnych, które opóźnię, utrudnię czy -
czasem - uniemożliwię stosowanie tej logiki. A koledzy uśmiechali się z
uznaniem dla jej twardego poczucia rzeczywistości, o które tak trudno, gdy
codziennie ma się do czynienia z ufna rozpacza petentów.
Obecnie, gdy Prawo, wcielające w życie Ideę, zniknęło
wraz z początkiem politycznej klęski tejże władzy, Fundacja bynajmniej nie
stała się zbędna. Pani Stark nie do końca miała rację - czy raczej należałoby
powiedzieć, że wraz z kolegami, uwikłani w pragmatyczne taktyki z czasów
funkcjonowania starego Prawa, nie mieli czasu myśleć, jak długo jeszcze od
jego wprowadzenia i jak długo po zniesieniu trwać będę i przeobrażać się
jego skutki. Teraz społeczności, których wysiedleniu nie udało się Fundacji
przeszkodzić, przychodzę prosząc o pomoc w odzyskaniu dawnej wioski, ziemi,
domu, zabranych im i przyznanych białym. Teraz po drugiej stronie biurka siedzę
ci sami starcy w poplamionych, znoszonych ubraniach, zdejmujący kapelusze dłońmi
przypominającymi wyrwane z ziemi korzenie. Znowu potrzeba tej samej, cierpliwej
uwagi, by słuchać tego, co mówią, równocześnie oceniając, w którym
miejscu opowieści z chytrości lub rozpaczy zatajają coś, co w ich mniemaniu
przemawia przeciwko nim, gdzie przesądzają, by zyskać współczucie, a gdzie
fakty i ich prawdziwa interpretację będzie można wykorzystać w sądzie.
Pani Stark, choć to ona przygotowuje do wydania doroczny
raport - który musi być ogólny, ale i trafiający do przekonania, ponieważ
otrzymuję go obecni i przyszli ofiarodawcy - i czasem wyjeżdża za granicę,
by zbierać fundusze, również wysłuchuje ludzi i prowadzi sprawy. o nie, pani
Stark nikt nie oszuka. Na niektórych sprawia wrażenie nieprzystępnej - bo czy
dla czarnego kolejna biała osoba, do której trzeba udać się, by odzyskać
to, Co jak teraz mówią, do niego należy, nie wydaje się nieprzystępna,
siedząc ciągle w tym samym miejscu, tam, za biurkiem? Ale choć odstręczająco
chłodna, nie pomiata petentami, z trudem brnącymi w angielszczyznę - język
drugiej strony biurek - ani nie popada w przymilna poufalość, jak wielu białych,
łączą ja z niektórymi kolegami - jak to określić - więzi, które powstały
naturalnie, nieświadomie; z biegiem lat podobnie zbliżyła się do ludzi, którzy
dla innych niewiele różnili się od reszty z nie kończących się kolejek
petentów, tłoczących się w lokalu Fundacji. Oupa, młody goniec, zachodzi do
jej gabinetu, jedząc frytki z torebki albo kurczaka w curry, i przesiaduje tam,
czasem w milczeniu, gdy ona przebiega wzrokiem notatki z przeprowadzonej właśnie
rozmowy, a czasem rozmawiając między jej jednym ugryzieniem jabłka, jednym łykiem
jogurtu a drugim. Nocami Oupa studiuje prawo na korespondencyjnym kursie; zaczęło
się od tego, ze przyszedł z prośba o wytłumaczenie czegoś, nad czym na próżno
łamał sobie głowę; był jeszcze na tyle naiwny, że to właśnie przez tę
rezerwę uznał ją za lepsza od innych prawników Fundacji. W jego samotnym
samokształceniu była ową brakującą postacią pani nauczycielki,
abstrakcyjnym obrazem autorytetu, do którego, niezależnie od sympatii, trzeba
się zwracać, gdy nie staje własnych sił. Potem zaczął opowiadać jej o
czterech latach odsiadki na Robben Island, od siedemnastego do dwudziestego
pierwszego roku życia. Typowa więzienna historia, typowa dla ludzi jego
pokroju i pokolenia a jednak zauważył, że tej białej kobiecie opowiada ja
inaczej, bez poprawek i przemilczeń, jakie stosował zwykle na użytek innych
białych, pragnących za jego pośrednictwem przeżyć coś, co im samym nie było
dane. Urywał i kiedy indziej wracał do opowieści, przypominając sobie
rzeczy, które zapomniał albo nie chciał pamiętać; nie tylko brutalność' i
bezwzględną agresję strażników, ale również patologie niektórych własnych
zachowań, którą odkrywał teraz, z perspektywy czasu - czasem z
niedowierzaniem, czasem ze zdziwieniem, nawet wstydem. Opowiadał jej o poczuciu
braterstwa, o tym prawdziwym znaczeniu słowa brat (tak to określał). - Ale
jak się kogoś nagle znienawidzi, trudno nie chwycić go za gardło, i to o co,
o kawałek sznurowadła, a raz bójka była o to, czyja kolej Iść pod
prysznic! A potem, w czasie głodówki, ci sami ludzie poszliby za sobą w ogień...
Nie chce ml się wierzyć, że to byłem ja.
A co ona na to? Dobry z niego chłopak, zmuszony - zbyt wcześnie
- poznać swoje drugie ja, które, by się ujawnić, potrzebuje tylko przemocy
czy cierpienia na widok braku ludzkich cech u innych. Nie pocieszała go, nie
przekonywała, że jednostka, że własne ja - od dawna nie istnieje. - A właśnie,
że to byłeś ty. Ponuro skinąwszy głowę sięgnął do pudełka stojącego
na biurku po papierową chusteczkę, na Co ona odpowiedziała podobnym
skinieniem, że nie musi pytać o pozwolenie. Wytarł otłuszczone palce. Podała
mu kosz na śmieci, po drodze wyrzucając swój ogryzek.
Czasem Oupa pełnił obowiązki kierowcy jeepa Fundacji,
gruchota sfatygowanego w ciągłych wyjazdach w step na rozmowy z zagrożonymi
wysiedleniem ludźmi. Kiedyś, gdy skradziono samochód Very, odwiózł ją do
domu, a kradzież odnowiła jeszcze inne wspomnienia. Zanim przetransportowano
go na wyspę, czekał na proces w jednej celi z pospolitymi przestępcami. -
Mordercy, cholera, bandziory! Mówię ci, byli fantastyczni! A jacy
inteligentni! Jakie rzeczy im się udawały - kradzieże, napady na banki! A pod
celą pokazywali nam dokładnie, jak co się odbyło, dokładnie, Co robili. W
wiezieniu czuli się jak u siebie w domu, strażników albo przekupywali, albo
zastraszali, nawet białych. Cały lup, zamelinowany, czekał, aż skończą
odsiadkę. Mówię ci, byliby z nich świetni prawnicy i biznesmeni. - Uśmiechał
się złośliwie, wysoko unoszę podbródek.
I znowu pani Stark zachowywała uprzejme milczenie, nawet jeśli
zdawała sobie sprawę, że Oupa z całą niewinnością potwierdza istnienie
tego drugiego, ukrytego ja, które narodziło się w wiezieniu i wciąż trwa w
nim, w jego dumie i poczuciu braterstwa broni z każdym, kto miał w sobie dość
śmiałości, by przeciwstawiać się władzy białych, by odbierać im to, Co
do nich nie należy, nieważne, czy w politycznym buncie, czy na bandyckiej
robocie; a milczała, bo takie ja nie miało prawa istnieć wśród jej
wszystkich innych ja.
- Spotkałeś ich kiedyś potem, na wolności?
Oupa przycisnął łokcie do żeber, uniósł ramiona ku
uszom.
- Ich? Jezu! Skąd! Umarłbym ze strachu!
|