| |
Tylko
jednego brakowało Pymowi: przyjaciela, ale i to znalazł w tym domu słynącym
z wszelkich łask bożych. Którejś soboty, w samo południe, poznał go w
piwnicy domu pana Ollingera, gdy poszedł tam robić cotygodniowe pranie. Na
ulicy pierwszy śnieg obwieszczał koniec jesieni. Pym niósł przed sobą naręcze
brudnej odzieży i usiłował nie zabić się na kamiennych schodkach – światło
w piwnicy miało wyłącznik czasowy, więc w każdej chwili mógł znaleźć się
w kompletnych ciemnościach i potknąć się o Herr Bastla, niekwestionowanego właściciela
bojlera. Ale światło jakoś nie chciało gasnąć – Pym zauważył mijając
wyłącznik, że ktoś przemyślnie zablokował go zapałką, i to zapałką
misternie dopasowaną nożem. Poczuł dym z cygara, ale Berno to nie Ascot,
cygara palił tam każdy, kto chciał. Gdy zobaczył fotel, natychmiast pomyślał,
że to pewnie pan Ollinger odłożył go tu dla pana Rubiego, podjeżdżającego
co sobota swym konnym wozem po kości i szmaty.
– To
pan nie wie, że obcokrajowcom nie wolno rozwieszać prania w szwajcarskich
piwnicach? – odezwał się męski głos, nie dialektem jednak, lecz
najczystszym, literackim niemieckim.
–
Bardzo mi przykro, nie wiedziałem – odpowiedział Pym. Rozejrzał się wokoło,
by zobaczyć, kogo przeprasza, i wtedy dostrzegł w fotelu skulonego chudzielca,
jedną długą, białą dłonią podtrzymującego pod szyją kraciasty koc, w
drugiej trzymającego książkę. Na głowie miał czarny beret, nad ustami –
oklapnięte wąsy. Stóp nie było widać spod koca, ale całe ciało sprawiało
wrażenie, jakby było szpiczaste i źle poskładane, jak zepsuty leżak. O
fotel oparta była laska pana Ollingera. Między zaciśniętymi na kocu palcami
tliło się małe cygaro.
– W
Szwajcarii nie wolno być biednym, nie wolno być obcokrajowcem i pod żadnym
pozorem nie wolno rozwieszać prania. Czy jest pan jednym z lokatorów tego
lokalu?
–
Jestem znajomym pana Ollingera.
–
Angielskim znajomym?
–
Nazywam się Pym.
Palce białej
dłoni dotknęły oklapniętego wąsa i zaczęły w zamyśleniu gładzić go w dół.
– Lord
Pym?
– Ależ
proszę mówić do mnie po imieniu: Magnus.
– Ale
jest pan arystokratą.
– No,
nic wielkiego.
– I
bohaterem wojennym – powiedział nieznajomy i wciągnął powietrze w sposób,
który w języku angielskim oznaczałby powątpiewanie.
Pym nie
był szczególnie zachwycony tym opisem. Była to pierwsza i od pewnego czasu
nieaktualna wersja jego biografii. Z pewnym zaniepokojeniem słuchał jej teraz
z cudzych ust.
– A kim
pan jest, jeśli można spytać? –
odezwał się wreszcie.
Palce
nieznajomego podniosły się i w lekkiej irytacji zaczęły drapać policzek,
jakby w zastanowieniu nad wyborem jednego z możliwych wariantów.
–
Nazywam się Axel i od około tygodnia jestem pana sąsiadem, przez co muszę
wysłuchiwać, jak co noc zgrzyta pan zębami – powiedział i zaciągnął się
cygarem.
– Herr Axel? – upewnił się Pym.
– Herr
Axel Axel. Rodzice zapomnieli nadać mi nazwiska. – Odłożył książkę i
wyciągnął dłoń na powitanie. – Ostrożnie, na miłość boską! –
wykrzyknął, czyniąc grymas bólu, gdy Pym uścisnął mu dłoń. – Przecież
wojna już się skończyła.
Pym był
tak wytrącony z równowagi tym niespodziewanym spotkaniem, że odłożył
pranie na inny dzień i poszedł na górę.
– Jak
Axel ma na nazwisko? – zapytał nazajutrz pana Ollingera.
– Może
wcale nie ma nazwiska? – odparł figlarnie pan Ollingera. – Może dlatego
nie ma też dokumentów?
– Jest
studentem?
– Jest
poetą – powiedział gospodarz z dumą, ale w jego domu zawsze roiło się od
poetów.
– Pisze
chyba bardzo długie wiersze, bo stuka na maszynie przez całą noc –
powiedział Pym.
– To
prawda. I to na mojej maszynie – dodał pan Ollinger, wciąż nie posiadając
się z dumy.
Pym
dowiedział się od pani Ollinger, kiedy pomagał jej obierać warzywa na kolację,
że jej mąż znalazł Axela w fabryce. To znaczy tak naprawdę znalazł go pan
Harprecht, nocny stróż. Axel spał na workach w magazynie, pan Harprecht chciał
zaraz przekazać go w ręce policji, bo Axel nie miał papierów, śmierdział i
był cudzoziemcem, ale na szczęście pan Ollinger zdążył go powstrzymać,
wziął na śniadanie, a potem do lekarza, żeby coś poradził na te jego poty.
– A skąd
on jest? – zapytał Pym.
Pani
Ollinger nabrała wody w usta, co było u niej bardzo rzadkie. Powiedział
tylko, że Axel jest z drüben – drüben, czyli z zagranicy, z niezrozumiałej i nieszwajcarskiej
reszty Europy, gdzie ludzie wolą jeździć czołgami niż trolejbusami, i gdzie
głodująca biedota woli grzebać w śmietnikach niż kupić sobie coś do
jedzenia w sklepie, jak Bóg przykazał.
– A jak
się dostał do Szwajcarii?
– Chyba
na piechotę – powiedziała pani Ollinger.
–
Przecież to inwalida. Jest cały pokrzywiony i taki chudy.
– Ale
ma silną wolę i w dodatku bardzo chciał.
– Czy
to Niemiec?
–
Niemcy są różni, Magnus.
– A
Axel jest jaki?
– Nie
pytamy o takie sprawy. Ty lepiej też nie pytaj.
– Nie
da się poznać po akcencie?
–
Zgadywać też nie chcemy. Szczególnie w przypadku Axela.
– Na co
choruje?
– Może
wycierpiał się wojnie, tak jak ty – podsunęła pani Ollinger z nieco zbyt mądrym
uśmiechem. – A co ty masz przeciwko niemu? Przeszkadza ci?
Jak może
mi przeszkadzać, skoro nawet się do mnie odzywa? pomyślał Pym. Słyszę
tylko, jak stuka na maszynie pana Ollingera, słyszę okrzyki rozkoszy odwiedzających
go popołudniami pań i szuranie po podłodze, gdy wlecze się do umywalni o
lasce pana Ollingera. I widuję tylko wypite przez niego butelki po wódce,
niebieski dym cygara w korytarzu, i znikające na schodach blade, puste ciało.
– Axel
jest w porządku – odpowiedział.
Pym już
dawno postanowił, że nadchodzące Święta będą dla niego najweselsze w życiu,
i tak się też stało – pomimo przerażająco smutnego listu od Ricka, opisującego
trudy życia „w małym prywatnym hoteliku na szkockim pustkowiu, gdzie
najprostsze potrzeby zaspokaja się z takim trudem”. Dopiero potem zorientowałem,
że chodziło mu o Gleneagles, najmodniejszy i najdroższy hotel w całej
Szkocji. Nadeszła Wigilia. Pym, jako najmłodszy, zapalił świeczki na choince
i pomógł pani Ollinger ułożyć prezenty pod drzewkiem. Przez cały dzień było
cudownie ciemno, po południu wielkie płatki śniegu zaczęły wirować w świetle
latarni ulicznych i zapychać szyny tramwajowe. Pojawiły się Ollingerówny
wraz z towarzyszami, po nich nieśmiałe małżeństwo z Bazylei z czymś, nie
pamiętam już czym, na sumieniu. Potem francuski geniusz Jean-Pierre, który
malował ryby z profilu, zawsze na tle koloru sepii. Po nim wiecznie za coś
przepraszający Japończyk, pan San – co, jak teraz wiem, było dość
enigmatyczne, skoro San to właśnie „pan” po japońsku. Pan San pracował w
fabryczce pana Ollingera i tak naprawdę zajmował się chyba szpiegostwem
przemysłowym – i to też śmieszy mnie po latach, bo gdyby Japończykom
przyszło do głowy korzystać z efektów jego pracy, ich przemysł opóźniłby
się w rozwoju o jakieś dziesięć lat.
I
wreszcie Axel powoli zstąpił między nas po drewnianych schodach. Pym mógł
po raz pierwszy przyglądnąć mu się do woli. Tajemniczy sąsiad, choć przerażająco
chudy, miał z natury zaokrągloną twarz. Rosnąca jakby bokiem czupryna nadawała
jego wysokiemu czołu dziwnie smutny wyraz. Odnosiło się wrażenie, że Stwórca
przyłożył mu do jednej skroni Swój kciuk, do drugiej palec wskazujący i
pociągnął całą twarz w dół: najpierw mocno zaokrąglone brwi, potem oczy,
potem wreszcie zakrzywiony w smętną podkówkę wąs. Ale gdzieś w tej ponurej
powierzchowności lśniły oczy Axela i on sam, ocalały z jakiejś tragedii, o
której Pym nie mógł mieć najmniejszego pojęcia. Jedna z córek państwa
Ollingerów zrobiła mu na drutach niezbyt piękny sweter, który nosił na
swych kościstych ramionach jak pelerynę.
– Schön guten Abend, sir Magnusie – powiedział. Trzymał w rękach
słomiany koszyk z pięknie opakowanymi prezentami. – Czemu nigdy ze sobą nie
rozmawiamy na górze? Można by pomyśleć, że dzieli nas nie dwadzieścia
centymetrów, a całe kilometry. Cóż to, dla pana wojna z Niemcami jeszcze się
nie skończyła? Przecież teraz jesteśmy sojusznikami. Niedługo może
przyjdzie wspólnie walczyć przeciwko Rosjanom.
–
Możliwe – odpowiedział
niepewnie Pym.
– Następnym
razem, kiedy poczuje się pan samotny, proszę koniecznie do mnie zapukać.
Wypalimy po cygarku, pozbawiamy wspólnie świat. Lubi pan gadać o bzdurach?
– O,
bardzo.
–
Doskonale. To będziemy gadać bzdury. – Już miał pokuśtykać dalej, by
przywitać się z panem Sanem, ale zatrzymał się nagle i odwrócił. Przez
przykryte swetrem ramię rzucił Pymowi zadumane, lecz i wyzywające spojrzenie,
jakby zastanawiał się, czy przypadkiem nie zaufał mu zbyt łatwo.
– Aber dann können wir doch Freunde sein, sir Magnus? – Ale potem i tak możemy być
przyjaciółmi?
– Ich würde mich freuen! – odpowiedział z całego serca Pym, bez
trwogi patrząc mu w oczy – byłbym bardzo szczęśliwy!
Znów uścisnęli
sobie dłonie, ale tym razem lekko. W tej samej chwili rysy Axela rozświetlił
tak wesoły uśmiech, że serce Pyma aż drgnęło w odpowiedzi. Obiecał sobie,
że póki życia, każde Boże Narodzenie będzie odtąd spędzać z Axelem.
Wigilia się rozpoczęła. Dziewczęta grały kolędy, Pym, śpiewał, czasem,
gdy brakowało mu niemieckich słów, po angielsku. Były przemówienia, potem
toast na cześć nieobecnych przyjaciół i krewnych – tu ciężkie powieki
Axela niemal zakryły mu oczy i stał się na chwilę bardzo milczący. Potem
jednak, jakby odpędzając od siebie złe wspomnienia, wstał nagle i zaczął
rozpakowywać swój kosz. Pym krążył wokół niego, by mu pomóc; wiedział
od razu, że Axel robił tak w każde Boże Narodzenie, niezależnie od tego, z
kim je spędzał. Dla każdej z dziewcząt zrobił po drewnianej fletni Pana, z
wyrytym od spodu imieniem obdarowanej. Jak to możliwe, że w ogóle potrafił
strugać w drewnie tymi wiotkimi dłońmi… I to tak, że Pym nie słyszał nic
przez ściankę działową? Skąd wziął odpowiednie drewno, lakier, pędzle?
Dla państwa Ollingerów miał, jak później się zorientowałem, inny symbol
życia więziennego: zrobiony z zapałek model Arki Noego, z której machały
przez iluminatory namalowane postacie naszych zwierzęcych krewniaków. Pan San
i Jean-Pierre dostali po malutkim, kwadratowym kilimku, utkanym na domowym
krosienku z gwoździ – takim samym jak to, na którym Pym zrobił raz coś dla
Dorothy. Dla małżeństwa z Bazylei z kolei utkał wełniane oko Opatrzności,
pewnie po to, by patrząc w nie zapominali o tym, co ich dręczyło. Dla Pyma zaś
– do dziś czuję się zaszczycony, że mnie zachował na koniec – dla sir
Magnusa miał mocno sfatygowany egzemplarz „Simplicissimusa”
Grimmelshausena, oprawny w stare, brązowe płótno. Pym nigdy nie słyszał o
tej książce, ale nie mógł się doczekać rozpoczęcia lektury, bo to dałoby
mu pretekst, by zapukać do Axela. Otwarł książkę i przeczytał niemiecką
dedykację: „Dla sir Magnusa, który nigdy nie będzie mi wrogiem”. W lewym
górnym rogu znajdował się inny napis, zrobiony starszym atramentem lecz młodszą
wersją tego samego pisma: „A.H. Karlsbad sierpień 1939”.
– A
gdzie jest ten Karlsbad? – zapytał Pym bez namysłu i natychmiast zauważył,
że wszyscy mają niewyraźne miny, zupełnie jakby dowiedzieli się czegoś
przykrego, co przed nim samym tajono z powodu młodego wieku.
–
Karlsbadu już nie ma, sir Magnusie – odpowiedział uprzejmie Axel. – Kiedy
przeczytasz „Simplicissimusa”, zrozumiesz dlaczego.
– A
gdzie był?
– To było
moje rodzinne miasto.
– Więc
wręczyłeś mi skarb z własnej przeszłości.
– Wolałbyś,
bym dał ci coś, co nie ma dla mnie żadnej wartości?
A
Pym co? No cóż, biedny syn prezesa i dyrektora nie był przyzwyczajony do
takich uroczystości, więc nawet nie pomyślał, że dla starego Axela można
znaleźć lepszy prezent niż paczka cygar, żeby sobie zapalił.
|